- Dopiero co ukazał się XIX tom „Kresowej Atlantydy”, a już jej czytelnicy w mediach społecznościowych cieszą się na jubileuszową, dwudziestą część cyklu. Na początek proszę ujawnić, co znajdą w dziewiętnastej…
- Marcin Hałaś, poeta z Bytomia mieszkający i w Bytomiu, i we Lwowie, napisał fraszkę, która mnie oszałamia: „Kraszewski i Balzak w kąt, Staś Nicieja dziś na front”. Daje on wyraz temu, że moja płodność autorska jest tak wielka. To prawda, utrzymuję rytm: co pół roku jedna książka. Coraz mi trudniej, bo napływa do mnie ogromna lawina listów od czytelników. Materiałów wciąż przybywa. W pierwszym tomie opisałem pięć dużych miast, a wśród nich Lwów, Tarnopol i Stanisławów. O Lwowie napisałem tam esencjalnie 40 stron. A teraz o Zdołbunowie, który prawie jest wioską, napisałem tych stron 120.
- Ważne, że i o Zdołbunowie Kresowianie i ich potomkowie chcą czytać.
- Takie miejsca okazują się bardzo atrakcyjne i zarówno mojego wydawcę, jak i mnie samego pozytywnie to zdumiewa. Wydawca nawet się obawiał przy przedostatnim tomie, że przyniesie on finansową klęskę. Wiadomo, że o Lwowie czy Wilnie wielu poczyta, bo wiele osób tam mieszkało. Ale kto jest ciekaw, co się działo w jakimś Mizoczu, o którym większość nie wie, gdzie to leży. Tymczasem ten tom sprzedał się znakomicie. Miał takie samo wzięcie jak ten o twierdzach kresowych z Chocimiem na czele. Udało mi się znaleźć i w nim umieścić autentyczne, a jednocześnie fantastyczne historie, których pisarz by nie wymyślił. Ciągnie ten tom Berdyczów - miasto, w którym było wielkie sanktuarium i gdzie się urodził m.in. Korzeniowski…
…i które prawie każdy kojarzy, choćby tylko z powiedzenia o pisaniu na Berdyczów.
- W XIX tomie też zostały opisane niezwykłe, choć nie bardzo duże miasta, w których wielu dzisiejszych Opolan i Ślązaków ma korzenie.
- Te miasta to: Żółkiew, Brody, Czortków i Mosty Wielkie.
- Żółkiew to jest miasto legendarne. Stamtąd wywodzi się sławny hetman Stanisław Żółkiewski. Jedyny, który wziął Kreml. Co prawda, tylko na dwa lata. Ale dokonał tego, czego nie potrafił zrobić ani Napoleon, ani Hitler. Pokazuję niezwykły ród Żółkiewskich. Dwa rody wtedy odgrywały wielką rolę w Rzeczpospolitej. Zamojski postawił miasto Zamość. A jego rywal i równie zdolny polityk, hetman Stanisław Żółkiewski Żółkiew. Te miasta leżą blisko siebie i mają niezwykłą urodę. Obu tych ludzi łączy silny patriotyczny rys. Mogli być królami Polski, to byli bardzo zdolni ludzie, ale z powodu polskiej zawiści ich nie wybrano.
- Do czterech miast jeszcze wrócimy. Proszę mi pozwolić zapytać o okładkę. Umieścił pan na niej portret pięknej dziewczyny.
- Zawsze dbaliśmy o okładki. One są we wszystkich tomach eleganckie i porządne. Dbamy o szczegóły. Te książki nie są ani za małe, ani zbyt duże, żeby można je zabrać do czytania w łóżku. Tom XIX otwiera obraz wnuczki Kresowianki z Sambora, którą namalował Edward Szczapow. Jej nazwiska nie chcę na razie podawać, ale okładka jest rzeczywiście piękna. Szczapow jako malarz ma rękę i zdolność portretowania. Potrafi wydobyć osobowość człowieka, którego maluje. Z tyłu okładki umieszczony został mój portret tego samego autora „W zamyśleniu”. Siłą tego tomu są też zdjęcia, które dostałem od ludzi. Rewelacyjne.
- Otwieram nowy tom na chybił trafił i napotykam rzeczywiście zdjęcie niezwykłej urody. Przedstawia ono nauczycieli i maturzystów Gimnazjum im. Księcia Rudolfa w Brodach i pochodzi sprzed 110 lat, z roku 1913.
- Tego zdjęcia nikt od bardzo dawna na oczy nie widział. Dostałem je kiedyś od profesora Gębarowicza. Wśród maturzystów jest m.in. Józef Roth, wybitny, światowej sławy austriacki pisarz żydowskiego pochodzenia, autor kilkunastu powieści, m. in. „Marsza Radetzky’ego”. Roth znał język polski. To, że stał się pisarzem niemieckojęzycznym, to całkowity przypadek. W Brodach było gimnazjum z językiem niemieckim. W Galicji były tylko trzy takie gimnazja. Większość była prowadzona w języku polskim. Gdyby polskie gimnazjum w Brodach działało, Roth byłby jak Bruno Schulz pisarzem języka polskiego.
- Pan profesor lubi pokazywać wybitne, a nie zawsze powszechnie pamiętane postaci…
- Ale także chętnie prezentuję przewrotność fortuny i losu. Tam się urodziła równie wybitna co Roth pisarka, Herminia Naglerowa. Przed wojną mówiono o niej, że jest drugą Marią Dąbrowską. Jej powieść „Krauzowie i inni” uważano za drugie „Noce i dnie”. Tak była lansowana. Dzisiaj nikt o niej nie wie. Nie ma swoich biografów. A Roth ma. To mnie fascynuje, co powoduje, że o jednym mówią i jest stale w ludzkiej pamięci obecny, a obok równie zdolny talent zanika i ginie w niepamięci.
- Najnowszy tom „Kresowej Atlantydy” rozpoczyna się – jako pierwszy w historii cyklu – obszerną, kilkunastostronicową polemiką o kresomanii i kresofobii…
- Dotykam w niej jednej z najważniejszych spraw, które się pojawiły w polskiej polemice literackiej i politycznej. W ostatnich latach – szczególnie przy wielkim noblowskim sukcesie Olgi Tokarczuk – pojawił się wątek „polskich kolonii”. Że oto Polacy na Kresach odegrali podobną rolę jak Belgowie w Kongu, Francuzi w Algierze, jak Holendrzy w Indonezji: poszli, najechali itd. Jednym z głównych kreatorów mitu „polskich kolonizatorów Kresów” jest profesor paryskiej Sorbony, doktor honoris causa trzech polskich uniwersytetów (Jagiellońskiego, Warszawskiego i Wrocławskiego” Daniel Beauvois. Jego zdaniem trzeba „Kresomanów” obnażyć, jako fałszerzy historii pokazujących przesłodzony obraz Kresów. Jego zdaniem, Polacy na Kresach traktowali chłopów ukraińskich jak Anglosasi Murzynów w „Chacie wuja Toma”. Stąd było już blisko do nawoływania o potrzebie „demontażu mitu o Arkadii kresowej i zastąpienia go dziejami „krwawej kolonii”. Próba wmówienia, że późniejsza rzeź wołyńska była następstwem stosunku szlachty polskiej do ukraińskiego pospólstwa jest nadużyciem historycznym. Na Wołyniu ukraiński chłop mordował nie tylko polskich bogatych panów, ale także podobnie jak on biednych i poniżonych polskich chłopów. Często swoich sąsiadów zza miedzy.
- Pozwolę sobie odesłać czytelników „Atlantydy”, by sami całą głębie tego sporu odkrywali, a pana profesora prosić, byśmy wrócili raz jeszcze na Kresy i do Brodów. Nie tylko dlatego, że są wśród czterech opisanych przez pana miast alfabetycznie pierwsze. Mam osobisty powód. Państwo, którzy mnie na pierwszym studiów w Opolu serdecznie przyjęli na stancji, przyjechali właśnie z tego miasta. Na czym polegał jego fenomen?
- Brody były miasteczkiem granicznym między cesarstwami austriackim i rosyjskim. Przez jakiś czas, przez około sto lat, była tam swego rodzaju strefa wolnocłowa. To przyniosło bardzo gwałtowny rozwój miasta. Powstały wielkie fortuny, bo tam wszystko szmuglowano. Handlowano brylantami, futrami i przyprawami korzennymi. Ale do czasu. Z czasem upowszechniło się powiedzenie: Przepadł jak w Brodach.
- Skąd się wzięło?
- W 1880 roku Rosjanie postanowili uszczelnić granicę i bezwzględnie karać za przemyt. Komu zabrakło życiowego fartu, często trafiał do kryminału, na Sybir, ginął zabity w lesie przez strażników granicznych. Nie pomagały wysokie łapówki. Ludzie – jak to w Rosji bywało – rozpływali się w niebycie. Powiedzenie „Przepadł w Brodach” zrobiło w XIX wieku wielką lingwistyczną karierę. Jak dziewczyna nie przyszła na randkę, zawiedziony młodzieniec mawiał, że przepadła w Brodach.
- W Opolu i w regionie osiadła duża kolonia Brodzian.
- We wsiach Hucisko Brodzkie i Wołochy lata dziewczęce przeżyła prof. Adela Pryszczewska-Kozołub (zmarła w 2022 roku) wychowawczyni kilku pokoleń śląskich polonistów, przez pół wieku związana z Uniwersytetem Opolskim, żona profesora socjologii Ludwika Kozołuba, również Kresowiaka.
- Miałem zaszczyt być jej studentem i magistrantem…
- Tutaj osiadła także rodzina Mikołajewiczów, kolejarzy. Profesor Zbigniew Mikołajewicz współtworzył z Januszem Kroszelem na UO Wydział Ekonomiczny i był wojewodą opolskim. To on witał na Górze św. Anny papieża Jana Pawła II. Związki z Brodami ma też rodzina znanych opolskich muzyków. Jej nestorem był Stanisław Kościów. Wysoką pozycję społeczną osiągnął pierworodny syn, Zbigniew. Opus magnum jego twórczości jest monografia „Kultura muzyczna Ormian polskich”. Z Brodów pochodzi także znana w Strzelcach Opolskich fantastyczna rodzina Małaczyńskich, przedsiębiorców i prawników.
- Wydobywa pan z niepamięci pięknych ludzi w pięknych miastach.
- W historii kwitną te miasta, w których się rodzą talenty, ludzie niebanalni, kolorowe ptaki. Jeśli społeczność ich hołubi, docenia, szczyci się nimi, to te miejsca nie stają się zatęchłą prowincją. Prowincja powstaje tam, gdzie się indywidualności i kolorowe ptaki zadeptuje. Musimy z tym w Polsce walczyć.
- Czortków powinniśmy kojarzyć m.in. z Grotem Roweckim…
- „Grot”, przywódca Armii Krajowej tam zdobywał szlify dowódcy. Tam urodził się mój przyjaciel, Jerzy Janicki, któremu poświęciłem esej. Jego ojciec był w Czortkowie notariuszem, miał tam willę. Stamtąd pochodzi również rodzina Kilarów. Miałem to szczęście, że gościłem Wojciecha Kilara w Opolu i byłem jego gościem w jego domu Katowicach. Kilar odbierał doktorat honorowy Uniwersytetu Opolskiego razem z Różewiczem. To było wielkie wydarzenie. A on przemawiając wobec 700 osób szczelnie wypełniających uczelnianą aulę, mówił o mrówce, która udaje słonia. On przewidział pojawienie się celebrytów, ludzi znanych z tego tylko, że są znani. Przestrzegał, by nie być mrówką, która udaje słonia i wierzy, że potrafi nieść belkę, chociaż może udźwignąć tylko źdźbło. Stąd tylko krok do tego, żeby malarz pokojowy porównywał się z Rembrandtem. „Kiedy budzę się rano – mówił Kilar – powtarzam sobie: Nie jestem Bachem. Nie jestem Beethovenem. Wtedy mam szansę, że napiszę coś dobrego, na własną miarę”. Pokazuję historię Kilarów, z których jeden osiadł w Katowicach, a drugi na Pomorzu, w Złotowie.
- Sporo miejsca wśród postaci związanych z Czortkowem zajmuje Tadeusz Iger.
- Był dzieckiem Holocaustu. Jako kilkuletnie dziecko został trzykrotnie cudem ocalony. W 1946 roku przyjechał z ojcem do Opola. Przejmująco pisał o darze drugiej matki. I o przykrości, która ją spotkała. Była bardzo pobożna i często brała chłopca do kościoła. Któregoś dnia spowiednik powiedział jej, że jest zakałą, bo wyszła za mąż za Żyda. Po latach, kiedy znowu odważyła się pójść na mszę i do spowiedzi, inny spowiednik-misjonarz uznał jej zamążpójście i opiekę nad dzieckiem za czyn szlachetny, a poprzedniego spowiednika za głupca. Tadeusz Iger ukończył stomatologię i od 1969 leczył zęby opolan przez kilkadziesiąt lat. Przez jego gabinet przeszły tysiące pacjentów. Miał opinię świetnego fachowca i wrodzoną łagodność, co u dentysty jest dużym walorem. Dalszą praktykę uniemożliwił mu parkinsonizm. Drżenie rąk było dla dentysty prawdziwą katastrofą. Wielka postać Opola, niestety zupełnie zapomniana.
- Rozdział o Mostach Wielkich przypomina, że to było miasteczko policyjne.
- W 1929 roku powstała tam w dawnych austriackich koszarach Centralna Szkoła Policji Państwowej. Zyskiwali w niej niezbędną wiedzę szeregowi policjanci. Kandydatów przyjmowano na pięciomiesięczne cykle nauki. Na turnusach tych kształcono po 500 kandydatów zgrupowanych w kompaniach po 60 osób (rocznie tysiąc osób). Szkolenie było bardzo intensywne. Kursanci zaczynali dzień pobudką o 5.00 rano, kończyli capstrzykiem o 22.00. W sąsiedztwie szkoły było kasyno, także sklepy, warsztaty rzemieślnicze, kręgielnia, strzelnica, baseny i biblioteka, kąpielisko i przystań kajakowa. Szkoła była nie tylko dumą miasteczka, ale i motorem jego rozwoju. Bo w Mostach Wielkich osiadła kadra oficerska razem z rodzinami. W 1939 roku szkołę zniszczono po zajęciu miasteczka przez Sowietów. Ta część kadry, która nie zdążyła zbiec do Rumunii, w większości zginęła w Katyniu. Nie było też litości dla rodzin policjantów. Były masowo wywożone na Syberię bądź do Kazachstanu.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze