Obóz w Błotnicy Strzeleckiej był obozem dla kobiet, dzieci i starców
Kiedy w połowie 1945 roku powstał obóz w Błotnicy Strzeleckiej, Henryk Juretko, wieloletni miejscowy lider mniejszości niemieckiej miał 11 lat. Przynosił pod obozowe druty jedzenie. - Za tymi drutami też były dzieci w moim wieku – wspomina. Te dzieciaki, przede wszystkim chłopcy – nie czekały na ewentualną pomoc bezczynnie.
Korzystając z nieuwagi strażników, podkopywały się pod drutami i przechodziły, żeby jakiegoś pomidora albo inne pożywienie zdobyć. W tym czasie ich mamy pracowały na polu. W dawnym majątku hrabiego von Posadowsky. Ale on już był upaństwowiony i stanowił zalążek pegeeru. Przed 19.00 mali uciekinierzy wracali w popłochu z powrotem za druty. „Wracajmy, bo Józek będzie robił obchód” – ostrzegali się nawzajem przed wieczorną inspekcją komendanta, który obchodził obóz z czarną sękatą laską w ręku.
Husyci z Piotrówki
Pan Henryk wspomina, iż obóz zaczął działać – według jego pamięci - w maju 1945 roku, co zdaje się mieć potwierdzenie w ustaleniach prof. Edmunda Nowaka, byłego dyrektora Centralnego Muzeum Jeńców Wojennych, który przed 20 laty, w książce „Obozy na Śląsku Opolskim w systemie powojennych obozów w Polsce (1945–1950)” pisał:
„Dokładnej daty założenia obozu w Błotnicy Strzeleckiej nie udało się ustalić. Na podstawie analizy archiwalnych dokumentów można bez ryzyka popełnienia większego błędu przyjąć, że istniał już w czerwcu 1945 roku. Dowodzi tego zapis w sprawozdaniu sytuacyjnym strzeleckiego starosty, mówiący m.in. o wysiedleniu tam nielicznej grupy osób wyznania husyckiego z Piotrogradu (Piotrówki)”.
Profesor Nowak zanotował, iż w pierwszej grupie osadzonych znalazły się – oprócz mieszkańców Piotrówki – rodziny z okolicznych miejscowości, takich, jak Spórok, Rozmierz, Kadłub, Suchodaniec, Mokre Łany, Żędowice, Osiek, Gąsiorowice, Barut i Strzelce Opolskie, a także pojedyncze osoby z Opola. Nie przetrzymywano tam mieszkańców Błotnicy.
Nie znaczy to, że nie dotknęły ich represje, które składają się na to, co nazywa się Tragedią Górnośląską. Z 14 osób deportowanych do ZSRR przeżyło pięć, a do rodzinnej miejscowości wróciły trzy. Kolejna grupa internowanych z Błotnicy liczyła 20 osób. Jedną z nich był ojciec pana Henryka.
– Ze łzami w oczach Matka z jej siostrami, moja Siostra i ja żegnaliśmy naszego Ojca – zapisał Henryk Juretko (pisownia oryginalna) w przygotowanej do druku książce o dziejach miejscowości. – Patrzyliśmy za nim, dopóki z innymi mężczyznami nie zniknął za murem parku, udając się na miejsce zbiórki do Strzelec Opolskich.
Mężczyzn zatrzymano w obecnym Zakładzie Karnym nr 1, skąd pieszo udali się do Kluczborka, a stamtąd eskortowano ich do Łabęd i ulokowano w barakach na tyłach byłego zakładu Hermann – Goering - Werke. Warunki bytowe były okropne. Mężczyźni spali na gołym betonie, cierpieli głód. Żona odwiedziła go kilka razy, dostarczając jedzenie – 30 kilometrów pieszo w jedną stronę. Kiedy internowanych przewieziono do Gliwic, droga ich żon wydłużyła się o 10 kilometrów.
- Na terenie powiatu wielkostrzeleckiego wysiedlenia były prowadzone od połowy maja 1945. Zazwyczaj wczesnym rankiem, około 5.00, funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej wkraczali do akcji – mówi Henryk Juretko. – Z wybranych domów były zatrzymywane całe rodziny. Doprowadzano je do punktu zbornego, stamtąd ciężarówkami transportowano do Strzelec Opolskich na przesłuchanie, a potem do obozu pracy w Błotnicy.
- Klara Wilim była mieszkanką Malni koło Krapkowic - zanotował prof. Edmund Nowak. - Do obozu trafiła z posterunku milicji w Otmęcie. – Podczas pobytu w obozie wyznaczana była wraz z grupą osadzonych do sprzątania strzeleckiego więzienia. W grudniu 1945 skierowano ją do pracy w Żyrowej, a następnie do gospodarstwa polskiego przesiedleńca w Dziekaństwie. Franz Kośmider z Góry św. Anny trafił do obozu w Błotnicy z więzienia w Strzelcach Opolskich, gdzie został zatrzymany za „posiadanie niemieckiego orła”. Franciszek Drzymota został do obozu wysiedlony z matką i trójką rodzeństwa z miejscowości Suchodaniec. Miał 4 lata. Po krótkim pobycie w Błotnicy rodzinę przeniesiono do Ujazdu, gdzie matka i starsze rodzeństwo pracowali w zakładzie produkującym szczotki.
Żeby wrócić, trzeba mieć dokąd
W prowadzonym pod patronatem Domu Współpracy Polsko-Niemieckiej Archiwum Historii Mówionej można znaleźć anonimowy wywiad mężczyzny, który jako dziecko trafił do obozu z rodzeństwem i matką. Opowiada o czekaniu na powrót mamy z pracy w polu, żeby przyniosła jakieś dodatkowe jedzenie. Jego mamie za oddalenie się z miejsca pracy, żeby coś dla dzieci użebrać, strażnik zagroził karnym karcerem. Zanim kobietę zdążono w nim osadzić, rodzinę zwolniono. Po powrocie do domu okazało się, że mieszka w nim rodzina ekspatriantów. Nowa gospodyni wpuściła ich wprawdzie do środka, a nawet poczęstowała ziemniakami, ale potem kazał im iść sobie.
Do domu – po interwencji matki w starostwie – rodzinie udało się wprawdzie wrócić, ale zastała już tylko puste ściany.
„Niektóre z rodzin przebywały w obozie bardzo krótko – pisał prof. Nowak. - Na przykład w lipcu 1945 roku część rodzin z gminy Jemielnica została z obozu zwolniona i zaczęła powracać na swoje gospodarstwa i do mieszkań, które jednak już były zajęte przez przesiedleńców ze Wschodu”.
W lipcu 1945 roku starosta strzelecki wydał polecenie komendantowi powiatowemu Milicji Obywatelskiej, aby w tym obozie umieszczać także Niemców powracających do miejsca zamieszkania z wojska, niewoli lub ucieczki przed frontem. Autor polecenia konsekwentnie pisze słowo Niemcy małą literą, zgodnie z manierą obowiązującą w latach bezpośrednio powojennych w pismach partyjnych i państwowych.
- Nie wszyscy mieli tyle szczęścia – zauważa Henryk Juretko. – W Błotnicy Strzeleckiej było dwóch mężczyzn, którzy uniknęli niewoli i wrócili już w 1945 roku. Obu zatrzymano na posterunku milicji przy obecnej ul. Centawskiej i w nocy ich rozstrzelano. Wiem to na pewno, nasz sąsiad, pan Janota robił wtedy trumny dla dwóch osób, ale ich śmierć była otoczona tajemnicą.
- W obozowych barakach przed wojną mieszkali robotnicy pracujący w organizacji Todt – opowiada pan Henryk. – Załoga była ubrana w mundury podobne do Wehrmachtu. Kiedy Sowieci się zbliżali, to oni bardzo pospiesznie uciekali. Pamiętam spotkanie z taką grupą na drodze. Pytaliśmy, dlaczego tak pospiesznie uchodzą. Przekonywali, że my możemy w Błotnicy Strzeleckiej zostać, ale oni muszą uciekać. To nie byli Niemcy. Mówiono, że to byli Białorusini, ale nie mogę tego potwierdzić (prof. Nowak napisał, że robotnikami przymusowymi w obozie Todta byli głównie Ukraińcy – przyp. red.). Rozumiałem ich trochę dzięki znajomości gwary śląskiej. Po organizacji Todt w obozie zostało mnóstwo materiałów budowlanych, kabli, aparatów prądotwórczych itd. To był łakomy kąsek dla strażników. W sąsiedztwie był też duży magazyn zbożowy. Do momentu, aż mój ojciec został internowany, mężczyźni mieli tam obowiązek ładować zboże dla Rosjan, którzy je wywozili.
- W środku w obozie nigdy nie byłem – przyznaje Henryk Juretko. - Ale pamiętam, z jakim niepokojem mieszkańcy Błotnicy patrzyli, jak do obozu – często na wozach – z różnych stron ściągano przede wszystkim kobiety, dzieci i starców. Młodych mężczyzn albo nie było - bo jeszcze nie wrócili z wojny i niewoli – albo, jeśli mieścili się w przedziale 17-50 lat, byli internowani do pracy w Donbasie i w innych rejonach Związku Sowieckiego. Każdy, kto widział jadących albo idących do obozu, marzył tylko o jednym: żeby mnie to ominęło.
„Dokładnej liczby ludzi, którzy przeszli przez obóz w Błotnicy Strzeleckiej nie sposób ustalić z uwagi na brak danych archiwalnych – przyznaje w przywoływanej już wcześniej publikacji prof. Edmund Nowak. - Można jedynie szacować, że stanowili oni rzeszę 1000-1200 osób. Na tę liczbę składają się przede wszystkim ci, którzy znaleźli się na dwóch listach sporządzonych przez komendanta obozu na polecenia starosty powiatowego. Na pierwszej figurują 174 nazwiska, a na drugiej 344 kolejne z dopiskiem „w obozie pracy od początku, tj. 18 czerwca i 26 czerwca 1945”. Do tego należy dodać 636 mężczyzn, którzy po zwolnieniu z obozu w Gliwicach trafili do obozu w Błotnicy 7 sierpnia 1945 roku”.
Na początku sierpnia 1945 roku staroście powiatowemu w Strzelcach Opolskich Zygmuntowi Nowakowi udało się zyskać zwolnienie z radzieckiego obozu w Gliwicach-Łabędach 643 osób, które zadeklarowały, że są Polakami. Mężczyźni ci zostali doprowadzeni do obozu w Błotnicy Strzeleckiej, gdzie 8 i 9 sierpnia trwały ich przesłuchania służące decyzji o ich pozytywnym zweryfikowaniu i zwolnieniu.
Narodowość można cofnąć
O przebiegu przesłuchań i zwolnień z obozów radzieckich starosta strzelecki poinformował wojewodę śląskiego. Napisał, iż z tutejszego powiatu przesłuchano łącznie 220 osób, z których 214 zweryfikowano, zwalniając ich z obozu. Każdemu z nich wydano zaświadczenie i polecono, by po przybyciu do miejsca zamieszkania w ciągu 24 godzin zgłosili się do placówki Bezpieczeństwa Publicznego na najbliższym posterunku MO.
„Z sześciu osób, które w obozie w Błotnicy zatrzymano, pięciu należało do partii hitlerowskich nazistów, a jeden przyznał się, do udziału w walkach śląskich po stronie niemieckiej. Zwolnionych z Błotnicy poleciłem uformować w mniejsze grupy, które pod odpowiedzialnym przewodnikiem wyruszały w kierunku ich dalszych lub bliższych miejsc zamieszkania”.
Starosta podkreślił, iż polecił przybyłym do Błotnicy mężczyznom wydać pożywny posiłek: grochówkę z ziemniakami oraz chleb z kawą.
„Wręczenia zaświadczeń zwolnionym dokonałem osobiście, (…) przemawiając do nich podkreśliłem, że tylko dzięki interwencji władz polskich, Polacy Śląska Opolskiego mogą wrócić do swych domów i że odtąd obowiązkiem ich świętym jest stale pamiętać o tym, iż byli i są Polakami oraz by stali się wzorem dla współziomków” – cytuje prof. Edmund Nowak.
Henryk Juretko pokazuje odręcznie wypisany po rosyjsku dokument pozytywnie weryfikujący jego ojca internowanego – jak napisano wyżej - w obozie w Gliwicach-Łabędach. Napisane blisko 80 lat temu litery rosyjskiego alfabetu dają się odczytać z trudem. W oczy bije umieszczone w osobnej linijce i napisane większymi „bukwami” słowo Paljak. Jest większe nawet niż nazwisko zwolnionego z obozu Piotra Juretko.
Polski przekład zaświadczenia wypisany na maszynie jest o niebo czytelniejszy. I nie zostawia wątpliwości, że zwolniony jest na łasce władzy. Zaświadcza ona wprawdzie rozstrzelonym pismem, że wspomniany Piotr Juretko urodzony w Warmuntowicach (pisownia oryginalna) jest narodowości polskiej, ale w kolejnym zdaniu pobrzmiewa groźba: „Zaświadczenie ma charakter tymczasowy i może być w każdej chwili unieważnione”.
O zwolnienie internowanych zabiegały z pewnością u starosty kierownictwa okolicznych zakładów pracy. Produkcję trzeba było uruchamiać, a mężczyzn brakowało.
Obóz w Błotnicy Strzeleckiej został ostatecznie rozwiązany w październiku 1945 roku.
„112 osób zgłosiło się dobrowolnie na wyjazd do Niemiec, a 364 osoby zostały przydzielone do pracy w folwarku, skąd po uzyskaniu weryfikacji zostały zwolnione do domu” – pisał, cytując sprawozdanie Starostwa Powiatowego, profesor Nowak.
Po likwidacji obozu część jego baraków przeznaczono dla rodzin nieposiadających własnych domów i mieszkań. Profesor Nowak wymienia jako jedną z lokatorek żonę Pawła Skorupy z Błotnicy, która wraz z rodziną mieszkała w baraku aż do 1949 roku. Część z nich sprzedano, a pozostałe trafiły na opał.
Obozy były i wcześniej
Henryk Juretko dodaje, iż w czasie wojny w Błotnicy Strzeleckiej działał w roku 1940 lub 1941 obóz dla lotników brytyjskich, których umieszczono w Jugendheimie (domu młodzieżowym) koło szkoły.
- Oni tam byli jakieś 2-3 miesiące, natomiast obóz dla jeńców rosyjskich działał przy obecnej ulicy Dworcowej naprzeciwko dzisiejszych delikatesów „Centrum” – dodaje pan Henryk. – Oni pracowali w majątku oraz przy remontach i budowie dróg, np. drodze z Błotnicy Strzeleckiej do Centawy. Pamiętam, jak robili wysypkę z kamienia. Po wojnie w tym samym miejscu przez miesiąc lub dwa przetrzymywano jeńców niemieckich, którzy wracając z pracy w polu śpiewali – oczywiście po niemiecku – marszowe piosenki.
Jak dodaje Henryk Juretko, w 1945 roku Błotnica stała się z dwóch powodów głośna.
– Powodem negatywnym był utworzony tutaj obóz, pozytywnym powstały także w naszej miejscowości Uniwersytet Ludowy – wyjaśnia. - Jego dyrektor, Władysław Demkow, odnosił się niezwykle życzliwie do miejscowej ludności. On naprawdę wielu Ślązakom, którzy z powodu wojny musieli przerwać naukę, pomógł edukacyjnie wystartować na nowo, zapewniając niezbędne kompendium wiedzy. Moja siostra i szwagier – tam się zresztą poznali – też się w Uniwersytecie Ludowym uczyli języka polskiego, historii i kultury polskiej. Wszystko po to, żeby mogli w nowej rzeczywistości się odnaleźć. Wielu przyszłych lekarzy, inżynierów, księży, artystów przez UL przeszło.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze