Jak ksiądz Zygmunt Piontek z Suchej zbudował kościół w Afryce
Ks. Zygmunt Piontek od 16 lat pracuje na misjach w Togo. 14 stycznia poświęcił nowy kościół. Dzięki internetowi jest na bieżąco z wydarzeniami w rodzinnej Suchej i w Strzelcach Opolskich. - Jestem proboszczem w afrykańskiej wiosce – mówi o sobie ks. Zygmunt. - Pierwszym proboszczem mojej parafii. Miałem przywilej budować tę świątynię od początku. Nowy kościół nosi rzadkie wezwanie – Świętych Aniołów Stróżów. W sobotę, 14 stycznia uroczyście go konsekrował bp Jacques Danka Longa, biskup diecezji Kara, do której parafia należy. Przyjechali księża z diecezji, przyszła cała parafia plus goście. Liturgia trwała około trzech godzin, ale oprócz oprawy muzycznej i elementów lokalnej kultury (np. procesja z darami z tańcem) nie różniła się od konsekracji kościołów w Polsce.
Kościół się zapełnia
- Moi parafianie są biedni – przyznaje proboszcz. - Można powiedzieć, że oni własnych funduszy nie mają. Bez pomocy z Europy zbudowanie kościoła byłoby niemożliwe. Mogę śmiało powiedzieć, że w 90 procentach nasza nowa świątynia powstała ze składek zebranych w diecezji opolskiej. Budowa trwała około 11 lat. Co dwa lata formalnie jeżdżę do Polski na urlop, choć w praktyce zawartość urlopu w tym urlopie jest niewielka. To jest także czas na poszukiwanie funduszy potrzebnych tutaj.
Ksiądz Piontek ocenia, że kościół jest stosunkowo duży. Ma 700 miejsc siedzących, a razem z tarasem około tysiąca. W Polsce wystarczyłby dla wielu miejskich parafii. W Togo jest w sam raz na wioskę.
- Kiedy przy okazji uroczystości cała parafia się gromadzi, kościół jest zapełniony – cieszy się proboszcz. – Na pewno, jak na nasze warunki, nie jest zbyt duży. Ludzie tutaj naprawdę chętnie i bardzo licznie przychodzą do kościoła. Czuję się tak, jak duszpasterze w Polsce jakieś 40 lat temu. W czasie mojego pobytu tutaj ochrzciłem 110 osób.
Wioska, która cieszy się od soboty nową świątynią, nazywa się Kpenzinde i jest jedną z dziesięciu wsi, które ks. Zygmunt ma pod duszpasterską opieką. Jego parafia strukturą przypomina trochę nasze dekanaty. Liczy w tych 10 wioskach razem 1500 parafian. Tylu jest katolików. Wszystkich mieszkańców – sześć tysięcy. W każdej wiosce jest szkoła podstawowa, a w miejscowości, gdzie jest misja, także gimnazjum i liceum.
Muzułmanie są, konfliktów nie ma
- Bardzo rzadko się zdarza, żeby wszyscy w rodzinie byli katolikami – opowiada ks. Zygmunt. - Wcale nierzadko bywa tak, że dzieci chodzą na katechezę, a rodzice nie zabraniają, a nawet zachęcają, chociaż sami nie są ochrzczeni. W naszych wioskach mieszkają też – nie jest ich zbyt wielu – muzułmanie, ale żadnych niesnasek na tym tle nie ma. Jeden z przyjaciół muzułmanów nie mógł być na konsekracji kościoła, bo mu babcia zmarła. Przyjechał kilka dni później. Pokazywałem mu zdjęcia, tłumaczyłem, on pytał o przebieg uroczystości. U nas tak to działa.
Mimo rozległości parafii (do najdalszej wioski trzeba jechać 20 km) wszyscy chętni są objęci duszpasterską opieką.
- Trzeba pamiętać, że w Europie ludzie się zastanawiają nad synodalnością w Kościele, a my żyjemy nią już od dawna – mówi ks. Piontek. – Każda wioska ma niewielką radę parafialną. Ponieważ nie jestem w stanie być co niedzielę w 10 miejscach z mszą św., pod moją nieobecność ludzie też się gromadzą, a nabożeństwo prowadzi świecki katechista (tylko dwie wsie nie mają jeszcze murowanej kaplicy). On też na miejscu prowadzi katechezę. Staram się odprawiać mszę św. w każdej wiosce dwa razy w miesiącu. A czasem ludzie, którzy nie mają za daleko przychodzą na Eucharystię do sąsiadów. Wierni chętnie się włączają. Nie zdarza się, żebym musiał sam czytać mszalne czytania albo modlitwę wiernych.
Proboszcz wspomina, że kiedy zaczynał pracę w Afryce, nawet w głównej wiosce, gdzie teraz konsekrowano parafialną „katedrę”, była tylko stara kaplica (obecnie w roli domu parafialnego). Nie było plebanii, tutaj nazywanej misją, a co najtrudniejsze, przez pierwsze osiem lat nie było także prądu.
Przytłaczająca większość mieszkańców parafii żyje z rolnictwa. Niektórzy z rzemiosła, bo trafi się jakiś fryzjer czy stolarz. Ale podstawą jest praca na roli i to całkiem inna niż w Europie.
Nasi ludzie są uśmiechnięci
- Nie ma maszyn i nie ma koni ani wołów. Wszystkie prace są wykonywane ręcznie – opowiada ks. Zygmunt. – To jest naprawdę ciężka praca. Jak jestem w Polsce i słyszę, jak bardzo ludzie czasem narzekają, to tylko się uśmiecham. Myślę sobie w duchu: „Nie wiecie, jak ludzie gdzie indziej żyją”, ale oni - także moi parafianie - są często szczęśliwsi i bardziej uśmiechnięci niż wy. Czasem się zdarza, że ktoś mnie pożałuje: „A długo to jeszcze musisz tam być?” I wtedy uświadamiam sobie jeszcze mocniej, że niczego mi nie brakuje. Mam dach nad głową, mam co jeść, elektryczność i wodę. A to, że na co dzień nie ma kiełbasy i może jeszcze paru innych rzeczy, w ogóle już nie jest dla mnie problemem. Niczego mi do szczęścia nie brakuje. Jak jestem w Polsce trzy miesiące, to już się cieszę z powrotu. Także na mój afrykańsko-europejski wikt, zdecydowanie zdrowszy.
Pytam księdza, gdzie jest źródło tego, że jego parafianie choć ubodzy, są szczęśliwi, może bardziej niż w Europie.
- Nie zastanawiałem się nad tym szczególnie – przyznaje. – Ale myślę, że jak człowiek zawsze jest najedzony i nawet nie wie, że może być inaczej, to siedzi przy zastawionym stole albo stoi przed lodówką, z której jedzenie się niemal wysypuje i gotów powiedzieć: „Nie ma nic do jedzenia”. Widziałem taką scenę na własne oczy i byłem w szoku. To już nie chodzi tylko o żywność. Bardziej o generalne poczucie przesytu. A tutaj wielkich atrakcji nie ma, więc może dlatego potrafimy się cieszyć z tego, co mamy. Jak przywiozę z Polski parę frankfurterek, to je chowam do zamrażarki i wyciągam dopiero na Boże Narodzenie. I wtedy się cieszę, a nie płaczę z tego powodu, że na co dzień ich nie ma.
Notka biograficzna na stronie diecezji opolskiej w zakładce poświęconej misjom informuje, że ks. Zygmunt Piontek urodził się w 1972 roku w Strzelcach Opolskich. Wyświęcony na kapłana w Opolu w roku 2000 pracował przez pięć lat jako wikariusz w Krapkowicach Otmęcie, a w latach 2005-2006 w Głuchołazach. W 2006 roku wyjechał do Togo, zaliczając „po drodze” pobyt w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie.
- Pochodzę z Suchej, ale ze Strzelcami też jestem bardzo związany – mówi. – Tam chodziłem do szkoły, tam przez parę lat pracowałem w nieistniejącej już dzisiaj Opolskiej Fabryce Mebli. Sucha jest zresztą położona tak blisko Strzelec, że to jest praktycznie jedno.
Ksiądz wspomina, że w latach, gdy nie miał prądu, kontakt z „małą ojczyzną” i w ogóle ze światem był trudniejszy niż dziś. Nie miał telewizji, „Gość Niedzielny” dochodził z opóźnieniem o dwa tygodnie. Dopiero od kilku lat ma także internet. Wcześniej, żeby skorzystać z sieci, musiał jechać do stolicy Togo (400 kilometrów).
- Pocztę internetową sprawdzałem raz na kilka miesięcy, patrząc przy okazji, co się na świecie dzieje – wspomina. – Ale i tego czasu jakoś bardzo źle nie wspominam. Miałem więcej czasu na czytanie książek. Teraz z pomocą Messengera i Whatsappa jestem na bieżąco. Dowiedziałem się o śmierci pana Izydorczyka i o tym, na kiedy zaplanowano jego pogrzeb. Żaden wypadek w Strzelcach Opolskich nie ujdzie mojej uwadze. Zdarza się nawet tak, że to ja informuję ludzi w Suchej o tym, co się wydarzyło w Strzelcach.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze