Kiedy w pierwszej części przemówienia prezes wyraźnie przeciwstawił swoją formację polityczną, którą nazwał partią polską, rzekomo niemieckiej Platformie Obywatelskiej, sądziłem, że niczego bardziej bulwersującego i upraszczającego nie usłyszę. Byłem w błędzie. Naprawdę wbiły mnie w fotel dopiero zdania wygłoszone pod koniec spotkania.
- Im (Niemcom) na poważnie nikt specjalnie nie wierzy - mówił Jarosław Kaczyński. - Dziwne jest, że w kraju, który poniósł największe straty, był najbardziej niszczony, poniżany pod każdym względem, bardzo wielu ludzi ma inny pogląd. To jest jakaś choroba, to jest tak zwany syndrom sztokholmski, miłość ofiary do kata. My, proszę państwa nie jesteśmy partią syndromu sztokholmskiego, my jesteśmy normalni. Bo to jest choroba.
Wolę być chory
Mądrzy ludzie mówią, że zanim nazwiemy kogoś nienormalnym, dobrze jest jasno zdefiniować normę. Trudno się bowiem nie zastanawiać, kto w Polsce cierpiał i cierpi na tę groźną - zdaniem prezesa - chorobę. Pierwsi przyszli mi na myśl polscy biskupi, którzy - nie 72 lata po zakończeniu wojny, gdy zdecydowana większość pokolenia sprawców zeszła już z tego świata - ale ledwo dwie dekady po 1945 roku, gdy pamięć zbrodni i ból ofiar były żywe, napisali list do niemieckich braci. Wyciągnęli do nich ręce w geście pojednania, udzielając przebaczenia i prosząc o nie. Sygnatariusze listu nie mogli mieć złudzeń co do niemieckich zbrodni w czasie wojny, sami byli „niszczeni i poniżani”. Karol Wojtyła - nikt, nawet on sam nie mógł wtedy przypuszczać, że będzie kiedyś papieżem - pracował podczas okupacji fizycznie w podkrakowskim „Solvayu” i jak wielu jego rodaków chodził w drewniakach (opowiadał o tym przejmująco przy poświęceniu sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach). Nieco od niego starszy Stefan Wyszyński był już księdzem i w czasie powstania warszawskiego kapelanem AK. W domu rekolekcyjnym w Laskach zamienionym na szpital powstańczy ks. Wyszyński pełnił posługę wśród rannych, asystował przy operacjach.
Pod koniec powstania Stefan Wyszyński zobaczył na niebie chmurę wirujących kartek niesionych przez wiatr od strony płonącej stolicy. Na jednej z nich widniał niedopalony fragment ze słowami: „Będziesz miłował”. Zaniósł karteczkę do kaplicy, pokazał siostrom i powiedział: - Nic droższego nie mogła nam przysłać ginąca stolica. To najświętszy apel walczącej Warszawy do nas i do całego świata.
Najwyraźniej nie do wszystkich doleciały takie kartki.
Przywołuję to wspomnienie, bo w tym samym wystąpieniu Jarosław Kaczyński wyraził nadzieję na utrzymanie w Polsce i w Europie wartości chrześcijańskich. Podkreślił, że to one pozwoliły tak wielu Polakom przyjąć i to w domach, nie w obozach dla uchodźców, dotkniętych wojną przybyszów z Ukrainy. Podzielam z nim tę diagnozę i tę nadzieję. Wierzę, że obecny kryzys chrześcijaństwa - także w Polsce - uda się z czasem przełamać, ale owych wartości wolałbym się uczyć od św. Jana Pawła II i bł. Stefana Wyszyńskiego.
Jedenaste: Nie upraszczaj
Kto czytał choć raz w życiu tamten list biskupów wie, że jego autorzy bardzo silny nacisk położyli na niemieckie zbrodnie. Nie tylko wojenne.
„Z terenów, na których osiedlili się Krzyżacy, zrodzili się następnie ci Prusacy, którzy doprowadzili do powszechnego skompromitowania na ziemiach polskich wszystkiego, co niemieckie. W dziejowym rozwoju reprezentują ich następujące nazwiska: Albert Pruski, Fryderyk zwany Wielkim, Bismarck i wreszcie Hitler jako punkt szczytowy” - pisali.
Przypomnieli zbrodnie esesmanów i liczbę - ponad 6 mln - zabitych podczas wojny obywateli polskich. Ale nie zapomnieli również o niemieckich męczennikach II wojny światowej, mordowanych członkach niemieckiego ruchu oporu, a we wcześniejszej historii o przybywających do Polski z misją cywilizacyjną kupcach, architektach, osadnikach, artystach z Witem Stwoszem na czele. O prawie magdeburskim, na którym zakładano polskie miasta, o niosących Ewangelię zakonnikach i o pochodzących z Niemiec, a czczonych w Polsce świętych: Brunonie Bonifacym z Kwerfurtu i św. Jadwidze Śląskiej pochodzącej z bawarskiego Andechs, a pochowanej w Trzebnicy.
„Nikt nie zarzuca naszej wielkiej świętej - pisali biskupi - że była pochodzenia niemieckiego. Przeciwnie, uważa się ją, pomijając nacjonalistycznych fanatyków, za najlepszy wyraz budowania chrześcijańskiego pomostu między Polską a Niemcami”.
Takiego myślenia, które odzwierciedla pełny obraz świata, bez bolesnych uproszczeń, bardzo w przemówieniu pana Kaczyńskiego zabrakło.
Daremnie by tam szukać choćby wzmianki o mających miejsce w historii czy we współczesności dobrych relacjach polsko-niemieckich. O pomocy niemieckiej dyplomacji, kiedy Polska aspirowała do Unii Europejskiej, o korzystnej dla obu krajów współpracy gospodarczej. Ewentualne życzliwe słowa czy gesty strony niemieckiej pod adresem Polski Jarosław Kaczyński skwitował tekstem zaczerpniętym z dziecięcej zabawy „Cacy, cacy, buch po glacy”. Bo przecież nawet jak coś dobrego powiedzą lub zrobią, to ostatecznie wiadomo (tu cytat z opolskiej wypowiedzi prezesa): "Niemcom silna Polska nie odpowiada". W tak upraszczający obraz mówca wciągnął także kanclerz Angelę Merkel, nie dodając, że wielu politologów i niemcoznawców w Polsce uważało ją i uważa za polityka bardzo Polsce życzliwego.
Takiego przekonania Jarosław Kaczyński nie musi naturalnie z owymi ekspertami dzielić. Ale próba skwitowania nie tylko całości polityki Niemiec wobec Polski po 1989 roku, ale choćby trwającego 16 lat kanclerstwa pani Merkel słowami dziecięcej, podwórkowej rymowanki we mnie budzi wątpliwości. Przypomniały mi się słowa Plastusia, postaci z książki Marii Kownackiej. Czytałem ją w okolicach pierwszej klasy podstawówki. Ten plastelinowy ludzik mieszkał w piórniku, ale jak z niego wyszedł i trochę po klasie i po szkole pobrykał, to nasunął mu się taki wniosek, że świat jest o wiele większy i bardziej złożony od piórnika. Święte słowa.
Nie jest bowiem dobrze świat upraszczać tak, żeby nam pasował. Nie mam pretensji, gdy Jarosław Kaczyński mówi: - Zgodnie ze sprawiedliwością, zwykłą przyzwoitością i naszymi świętymi prawami zażądaliśmy odszkodowań od Niemiec.
Wcale też nie wykluczam, że państwo niemieckie - po negocjacjach - zdecyduje się na jakieś finansowe zadośćuczynienie, choć być może nie w kwocie przekraczającej 6 bilionów złotych. Powtarzam, nie mam z tym problemu. Mam go wtedy, gdy prezes PiS dowodzi, że w 1953 nie było żadnego zrzeczenia się reparacji ze strony władz PRL-u, bo to jest wiedza podręcznikowa. Niepokoi mnie, kiedy przypominając, że w 1970 Gomułce tak bardzo zależało na uznaniu przez Niemcy granicy na Odrze i Nysie, że sprawy reparacji w ogóle wtedy nie podniesiono, prezes podkreśla, że przy tych rokowaniach Niemcy byli reprezentowani przez dyplomatę, który podczas wojny był ambasadorem III Rzeszy w Danii. No tak, przecież Niemcy powinni się kojarzyć tylko z nazizmem. Jak Krzyżacy w głośnym filmie Forda, którzy przed bitwą pod Grunwaldem wznoszą okrzyki „Sieg Heil”.
Takie propagandowe chwyty w czasach PRL-u (film „Krzyżacy” postał w 1960 roku) nie dziwiły. Ale w wolnym kraju należałoby być może pamiętać i zauważyć także, że układ z 1970 roku podpisali: antyfaszysta Willy Brandt, który już w czasie wojny, na emigracji opowiadał się za istnieniem państwa polskiego i to w zmienionych częściowo granicach, a po stronie polskiej Józef Cyrankiewicz - przy krytycznej ocenie polityki „wiecznego premiera PRL-u” - więzień obozu Auschwitz.
Do podobnie uproszczonego myślenia o Niemcach i Niemczech odwołał się pan Kaczyński także wtedy, gdy mówił o sytuacji w niemieckich kolejach.
- Polscy eurodeputowani jadą w niemieckim pociągu w pierwszej klasie, dosiada się Niemiec, orientuje się, że to Polacy, wzywa konduktora, żeby ich wyrzucił. Bo jak to: Polacy jadą w pierwszej klasie? To jest część świadomości tego narodu i musimy z tym skończyć - przekonywał i zebrał oklaski.
Słowa o świadomości „tego narodu” mają twardość kamienia. Tyle tylko, że na razie nie znalazł się - także w szeregach Zjednoczonej Prawicy - europarlamentarzysta, który by przyznał, że go podobny despekt spotkał.
Wyjaśnienia dotyczące kolejowych problemów Polaków w Niemczech zamieścił portal rynek-kolejowy.pl. Zgłosili się pasażerowie, którzy rzeczywiście mieli problemy z podróżowaniem pierwszą klasą pociągu Deutsche Bahn. Przyczyną nie była jednak czyjakolwiek antypolska niechęć, a błąd systemu sprzedaży biletów PKP Intercity - pisze portal. - Problem dotyczy biletu w formacie PDF, kupionego w Intercity przez internet. W kodzie Aztec nie ma informacji o klasie wykupionego miejsca (mimo że jest taka techniczna możliwość). Gdy bilet pokazujemy w Polsce, nie stanowi to problemu - aplikacja konduktora łączy się z systemem sprzedaży i sprawdza aktualne informacje o bilecie. Niemiecki konduktor dysponuje tylko danymi z biletu, w związku z tym wyświetla mu się klasa druga.
Autor tekstu na portalu przyznaje, że sytuacja była dla pasażerów niezręczna i mogła wywołać niezadowolenie. Ale dodaje także, iż niemiecka obsługa po przeczytaniu całości biletu nie robiła problemów z dalszą podróżą.
Nie zawsze wystarczy widzieć
Na uproszczone myślenie wyborców liczy - jak sądzę - lider PiS i wtedy, kiedy mówi, że za rok staną oni przed jednoznacznym wyborem pomiędzy polską i niemiecką partią. Czy ten zabieg może się udać? Częściowo tak. Jest w Polsce pewna grupa ludzi, którzy mają z Niemcami wyłącznie złe skojarzenia i pielęgnują je. Także z pomocą telewizji publicznej, która nie zapomina często i przy różnych okazjach, także w programach informacyjnych, ożywiać pamięci o zbrodniach niemieckich, obozach koncentracyjnych itd. Ale jest całkiem niemało takich, co widzą polsko-niemieckie relacje w mniej czarnych barwach. W 2021 roku (30 lat po polsko-niemieckim traktacie o dobrym sąsiedztwie) w badaniu przeprowadzonym przez Instytut Spraw Publicznych, Niemiecki Instytut Spraw Polskich w Darmstadt oraz Fundację Konrada Adenauera i Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej aż 65 procent Polaków uznało relacje polsko-niemieckie za bardzo dobre lub dobre. Głównie ze względu na współpracę gospodarczą. W województwach graniczących z Niemcami odsetek ten wyniósł 77 procent.
Mam nadzieję, że dla całkiem wielu Opolan trudne do przyjęcia będzie i to, co Jarosław Kaczyński powiedział o wojnie na Bałkanach. Bo i wtedy bardzo uprościł.
- Była wojna w Jugosławii, ale ona miała szczególny charakter. Tam było wiele frontów, wiele przeciwników, a wszystko działo się na terytorium dość wyraźnie mniejszym niż terytorium Polski (…). Przy czym ta wojna była taka, że tu chwilę postrzelali, tam tańczyli… Ja to mówię z własnego doświadczenia, bo tam byłem - usłyszeliśmy w Opolu.
To ostatnie zdanie: "Bo tam byłem", jest szczególnie ważne. Jest prawdziwe. Lider PiS-u pojechał z konwojem humanitarnym - razem z Janiną Ochojską z Polskiej Akcji Humanitarnej i grupą polityków - i dotarł, jak opowiadają w wywiadach współuczestnicy tej wyprawy - do Mostaru w Bośni i Hercegowinie. Być może wyniósł pod powiekami właśnie taki obraz, jaki przedstawił. Ale to daleko nie cała prawda o trwającej trzy lata wojnie w tym kraju. Wojnie, która pochłonęła ponad 100 tysięcy ofiar, a około 1,8 mln ludzi pozbawiła dachu nad głową.
Chyba więc nie do końca należy ufać swemu „byłem i widziałem”, zwłaszcza jeśli pobyt jest krótki i powierzchowny. Można sobie wyobrazić, że przybysz z zagranicy trafił na kilka godzin do okupowanej przez Niemców podczas wojny Warszawy i znalazł się w działającym tu, dostępnym dla Polaków i przez niektórych uczęszczanym kasynie gry. Gotów nie zauważyć łapanek, publicznych egzekucji, a nawet siedziby gestapo, choć mieściła się ona przy tej samej co przybytek hazardu Alei Szucha. I nie ma wątpliwości, że byłby to obraz niesprawiedliwy.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze