- Pociąg transportowy zatrzymał się 17 lipca 1945 roku. Nie podejrzewaliśmy, że jest to końcowa stacja naszej podróży. Usłyszeliśmy głosy i drzwi wagonu otworzyły się, a rozdzielający jedzenie dał nam bardzo słoną kaszę. Zjedliśmy ją, gdyż od dłuższego czasu nie dostawaliśmy nic do jedzenia. Posiłki podczas jazdy składały się tylko z chleba i wody. Głód a przede wszystkim pragnienie były najgorsze podczas tej jazdy w letnim upale. Potem drzwi znowu zostały zamknięte - wspominał Siegfried Petschel.
- Potem do naszego wagonu zbliżyły się krzyki i rozległy się znane nam już słowa: Dawaj, dawaj. Drzwi się otworzyły i zobaczyliśmy uzbrojonych strażników wymachujących pistoletami maszynowymi. Raus! Dawaj, dawaj, raus! - krzyczeli na nas. Na budynku dworca odczytaliśmy pobieloną nazwę Groβ Strehlitz.
- Musieliśmy ustawić się w rzędach po pięciu - kontynuuje opowieść Siegfried Petschel - a następnie maszerowaliśmy ze Strzelec Opolskich do Toszka. Miejscowi ludzie współczuli nam i ustawiali wzdłuż drogi pojemniki z wodą do picia. Strażnicy opróżniali jednak te zbiorniki i żadnemu z nas nie wolno było się napić. Jeśli któryś z więźniów nie nadążał, był zmuszany do dalszego marszu uderzeniami lub pchnięciami kolb karabinów. Osoby, które mimo to nie mogły iść dalej, wrzucano niczym worki na jadącą za nami ciężarówkę. Znajdowały się na niej zwłoki i żyjący wciąż internowani.
6 miesięcy, 3 tysiące ofiar
Obóz NKWD w Toszku, czyli "Tiurma - łagier Tost" funkcjonował na terenie szpitala psychiatrycznego (wcześniej Niemcy przetrzymywali tam jeńców alianckich). Komendant obozu, pułkownik Pylajew (tak jego nazwisko zapamiętali więźniowie), mężczyzna niskiego wzrostu, w wieku 50-60 lat, zamieszkał na terenie obecnej toszeckiej plebanii. Według relacji jednej z więźniarek, miał za sobą doświadczenie pobytu w niemieckiej niewoli, także w obozie Auschwitz, gdzie doświadczył wiele zła. Podobno bardzo dobrze mówił po niemiecku.
Pierwsi więźniowie mieli dotrzeć do Toszka 15 i 25 czerwca 1945. Było to 1200 Niemców z Górnego (Bytom) i Dolnego Śląska (Wrocław). Między 26 czerwca a 27 lipca do Toszka wysłano z Bautzen trzy transporty więźniów. Mieszkańcy m.in. Bautzen, Drezna, Lipska, Kamenz i Zittau, słowem Saksonii i sąsiednich krajów związkowych, byli poprzednio przetrzymywani w więzieniu NKWD "Gelbes Elend" (Żółta Nędza). Pierwszy transport liczący 1143 mężczyzn dotarł do Strzelec Opolskich 4 lipca. Drugi - liczący 1312 osób wyjechał z Budziszyna między 10 a 12 lipca. Łącznie w trzech dużych transportach do Toszka przywieziono ponad 3650 osób. Byli to w głównej mierze mieszkańcy Saksonii i innych części Niemiec wschodnich - rzemieślnicy, inżynierowie, lekarze, aptekarze, także artyści.
- Mówiło się, że było między nimi 11 adwokatów z Lipska - wspominał mieszkaniec Toszka zatrudniony przy obsłudze obozu. Podkreślał przy tym, że więźniowie z Dolnego Śląska byli silniejsi i trzymali się lepiej od Saksończyków.
Łączna liczba więźniów szacowana jest na 4600 do nawet 5000 osób.
Wśród więźniów znalazło się także 30 kobiet. Traktowano je trochę lepiej niż mężczyzn. Miały dostęp do prysznica, spały wprawdzie na podłodze, ale luźniej niż inni więźniowie i miały do dyspozycji jeden koc na dwie osoby. Ponieważ m.in. sprzątały mieszkania oficerów, mogły czasem liczyć na dodatkowe jedzenie. Nie znęcano się nad nimi, a nawet miały podstawową opiekę medyczną. Niby niewiele, ale wystarczyło, by żadna z nich podczas pobytu w obozie nie zmarła.
Wśród mężczyzn śmiertelność była bardzo wysoka. Liczba ofiar przekroczyła 3300 osób.
Warunki życia były bardzo trudne. Więźniowie spali w dużych salach - także w szpitalnej kaplicy - na podłodze. Początkowo w jednej sali umieszczano 200-250 osób. Było tak ciasno, że spać można było tylko na boku. Luźniej zrobiło się dopiero wtedy, gdy część osadzonych zmarła. Pod głowę podkładano kurtki, buty, czapkę. Nakryć mógł się tylko ten, kto przywiózł ze sobą płaszcz albo koc.
Ubrań na zmianę nie było. To, które więźniowie mieli na sobie, zużywało się przy fizycznej pracy bardzo szybko. Mieszkaniec Kriepitz Bernhard Haufe został aresztowany w czerwcu 1945. Był w o tyle szczęśliwej sytuacji, że do więzienia w Bautzen żona zdążyła mu przynieść kilka dodatkowych sztuk odzieży i koc. Kiedy w grudniu wrócił do domu, własny syn go nie poznał. To, co było ubraniem, zmieniło się w ciągu kilku miesięcy w łachmany, a ten, kto wyjechał mężczyzną, wrócił ważącym 39 kilogramów szkieletem.
Wstawano o 6.00 według czasu moskiewskiego (w Toszku była wtedy 4.00). O myciu zębów czy prysznicu nie było mowy. Walka z zawszeniem polegała na goleniu owłosienia z całego ciała i smarowaniu łysych głów naftą. Okazja do gorącej kąpieli była raz na trzy tygodnie. Szerzyły się choroby, a będący więźniami lekarze nie mieli ani lekarstw ani żadnych - poza dobrym słowem - instrumentów medycznych.
Dlatego umierali
Więźniowie pracowali do 20.00. Przede wszystkim w polu. Latem przy żniwach, jesienią przy wykopywaniu ziemniaków i buraków na polach w okolicznych majątkach. Plewiono je z chwastów, w tym z ostów. Wszystko gołymi rękami, co powodowało trudno gojące się rany. Osadzonych zatrudniano także przy wyrębie lasu i wydobywaniu węgla z zatopionych w Odrze barek oraz przy demontażu urządzeń, które następnie były wywożone do Związku Sowieckiego. Po pracy trzeba było jeszcze wrócić do obozu. Więźniowie zasypiali około 22.00. Pobudka - jak pamiętamy - o 4.00.
Praca nie była jedyną przyczyną rekordowej śmiertelności. Przebywający w obozie doświadczali przemocy z byle powodu albo bez powodu. Zwłaszcza od tych strażników, którzy byli jeńcami w obozach niemieckich i mieli silną motywację do zemsty. Choć trzeba przyznać, że we wspomnieniach więźniów utrwaleni zostali także strażnicy, którzy nie posuwali się do bicia. Inni robili to wystarczająco często, by zapracować na przydomki typu Bluthund (Krwawy Pies) lub Okrutnik. Tak mówiono na zastępcę komendanta Sagaliniego, bo bił - m.in. laską - do krwi i wiele jego ofiar zmarło. Inny nadzorca tłukł pałką wszystkich, którzy przyznali się, że należeli do Hitlerjugend. Proste bicie nie było jedyną formą znęcania się. We wspomnieniach zachowały się bardziej wyszukane formy okrucieństwa - wlewanie wody do butów (powodowało to dotkliwe rany), uderzanie w narządy płciowe, przymuszanie do połykania żywych żab i myszy (w czasie takiej "zabawy" zmarło 24 więźniów) czy - w zależności od fantazji oprawców - karanie kilkudniową głodówką lub jedzeniem zupy na przymus, aż do wymiotów.
Ciała zmarłych grzebano w zbiorowych mogiłach - do ich kopania zatrudniano młodszych więźniów - nago. Na miejsce pochówku zwłoki wożono furmanką raz, a kiedy śmiertelność wzrastała - dwa razy w ciągu dnia. Pierwszy zbiorowy grób miał aż 12 metrów głębokości. Inne świadectwa mówią także o chowaniu ciał płytko. Umieszczono je na terenie piaskowni nazywanej też czasem żwirownią przy dzisiejszej ulicy Wielowiejskiej. Później ciała więźniów grzebano także na odległym o około sto metrów niedużym i wówczas już nieużywanym cmentarzu żydowskim.
Ofiary obozu NKWD nie zostały zapomniane także dziś, choć od wojny minęło 77 lat, a w czasach PRL-u starano się pamięć o tych miejscach i zbrodniach zatrzeć. W sobotę, 11 czerwca, przy obelisku opatrzonym tablicą z dwujęzycznym napisem "Tu spoczywają ofiary obozu NKWD w Toszku. Maj - listopad 1945" spotkali się razem mieszkańcy Toszka i okolic oraz goście z Niemiec - krewni ofiar, a także osoby zainteresowane Śląskiem i jego historią. Pomnik stoi właśnie przy ul. Wielowiejskiej i został uroczyście odsłonięty w roku 1998.
- Przez wiele lat po wojnie nie mówiło się o obozie ani o jego ofiarach - przyznaje prof. Józef Musielok, były rektor Uniwersytetu Opolskiego i mieszkaniec Toszka. - Albo mówiło się w domu, na ucho, po cichu. Byłem ministrantem i od księdza Tomasza Labusza, ówczesnego proboszcza, usłyszałem w drugiej połowie lat 50., żeby na dawnym cmentarzu żydowskim ani na pobliskim terenie nie grać w piłkę ani nie urządzać zabaw, bo to nie jest boisko tylko cmentarz - miejsce pochówku wielu osób, również więźniów NKWD. Nakazał nam, byśmy przechodząc tamtędy odmówili modlitwę "Ojcze nasz" za zmarłych. Po przełomie 1989 roku postawiliśmy w tym miejscu najpierw krzyż. Z czasem stanął tam obelisk.
- Wychodząc z inicjatywą upamiętnienia ofiar obozu NKWD, chcieliśmy uzmysłowić mieszkańcom gminy, że nowe demokratyczne otwarcie jest możliwe tylko pod warunkiem ujawnienia także mrocznej tajemnicy z niedawnej historii miasta. Wtedy pod koniec 1990 roku nikt z nas, członków Porozumienia Obywatelskiego Toszek - Wielowieś, nie sądził, że mogą jeszcze żyć więźniowie obozu. Postanowiliśmy, że właściwą formą upamiętnienia będzie postawienie krzyża w pobliżu masowych grobów i w pobliżu ogrodzenia cmentarza żydowskiego. (Miejsca pochówku wskazywali ankietowani mieszkańcy pamiętający wydarzenia z 1945 roku) - wspomina profesor Musielok.
W lipcu 1991 roku nieoczekiwanie do Toszka przyjechała z Saksonii - licząca 6 osób - grupa byłych więźniów. Ich kontakty z inicjatorami upamiętnienia były kontynuowane także później.
- Doszło do rozmów z Polakami i Niemcami mieszkającymi w Polsce - pisali goście z Saksonii. - Starają się oni opracować wydarzenia z 1945 roku i z własnej inicjatywy ustanowić miejsce pamięci ku czci ofiar obozu tam zagrzebanych. (...) Dla naszej grupy podróż ta była dużym sukcesem. Takiego wyniku nie oczekiwaliśmy. Ze strony ludzi nie odczuwaliśmy nienawiści, natomiast doznaliśmy uprzejmości i życzliwości.
Niektórzy jeszcze żyją
W sąsiedztwie daty 25 listopada 1991 - w kontekście 46. rocznicy likwidacji toszeckiego obozu NKWD - ustawiony został krzyż upamiętniający jego ofiary. Przymocowano do niego tabliczkę w języku polskim i niemieckim o treści: "Tu spoczywa ponad 3000 ofiar obozu NKWD, internowanych w obozie toszeckim. Wsparci pomocą Bożą nie ustawajmy w wysiłkach, aby nigdy nie było obozów koncentracyjnych ani dla internowanych".
Krzyż został ustawiony podczas ekumenicznego nabożeństwa 23 listopada. Jego uczestnikami było 41 osób przybyłych z Niemiec, w tym 8 byłych więźniów. Wiozący ich autokar wyjechał o 5.00 rano, by o 13.00 dotrzeć do Toszka. Do końca dnia zostało dość czasu nie tylko na wspólną modlitwę, ale też na spotkania, rozmowy i wspomnienia.
Przez kolejne 30 lat uroczystości upamiętniające ofiary obozu z udziałem gości z Niemiec stały się tradycją konsekwentnie podtrzymywaną.
Niedawną czerwcową uroczystość prowadziła Dorota Matheja, szefowa toszeckiego DFK, która wraz z mężem Michałem troszczy się o podtrzymanie pamięci o tym miejscu i o wydarzeniach sprzed blisko ośmiu dekad.
- Toszeckie ofiary miały zostać zapomniane - mówiła Dorota Matheja. - Zarówno tam, skąd pochodziły, jak i tu, gdzie poniosły śmierć. Przez ponad 40 lat rządzący próbowali zacierać ślady. Częściowo im się to udało przez utworzenie w tym miejscu strefy przemysłowej. Ale każde bezprawie po jakimś czasie dobiega końca. Dopiero po upadku komunizmu wolno było powrócić do trudnej historii. Celem nie było - w tym miejscu to widać - szukanie winowajców ani wzniecanie konfliktów, ale umożliwienie dzieciom i wnukom godnego pożegnania zmarłych. A wszystkim, którym ta historia leży na sercu, utworzenie miejsca refleksji i spotkania.
W uroczystości przy stojącym w tym miejscu od 1998 roku obelisku uczestniczyli m.in. przedstawiciele toszeckiego samorządu z burmistrzem Grzegorzem Kupczykiem na czele, reprezentanci partnerskiej bawarskiej gminy konsul Niemiec w Opolu Birgit Fisel-Rösle, przewodniczący TSJN i Związku Niemieckich Stowarzyszeń Rafał Bartek.
- Jestem w tym miejscu po raz pierwszy - mówił Rafał Bartek. - Bardzo dziękuję za zaproszenie. Kiedy jest się w takim miejscu, ożywa wiele wspomnień. Nie osobistych, ale wspomnień rodziców czy dziadków o wojnie. One są tym bardziej żywe, że stosunkowo niedaleko, na Ukrainie znów trwa wojna. Pamięć o tym, co się wydarzyło, jest ważna dla teraźniejszości i przyszłości. Wielu z nas się wydawało, że kiedy się ma pokój, to on już będzie na zawsze. Tak nie jest. Chciałbym podziękować za to, że dbacie o to miejsce i o tę pamięć. O to, by ją kolejnym pokoleniom przekazać. Na dodatek robicie to tak bardzo godnie.
Wśród gości z Niemiec była Sybille Krägel z Hamburga, współautorka książki o toszeckim obozie i honorowa obywatelka Toszka. W swoim wystąpieniu przedstawiła m.in. historię obecnego na spotkaniu Horsta Koehlera, który jako młodociany (miał 15 lat) był więźniem obozu. Jego transport przybył do Strzelec Opolskich po trwającej 7 dni podróży z Bautzen 17 lipca 1945.
- Koniec wojny przeżył w Saksonii, miał wtedy 15 lat - mówiła. - W czerwcu 1945 został aresztowany i miesiąc później wylądował w obozie NKWD w Toszku. Gdy w listopadzie obóz został rozwiązany, był jeszcze zbyt silny, by go zwolnić. Z 800 innymi internowanymi został deportowany do Grudziądza, a stamtąd do obozu w Neubrandenburgu. Został z niego zwolniony w 1948 roku. Nie było wtedy żadnej opieki ani wsparcia dla takich ofiar. Zwłaszcza w radzieckiej strefie okupacyjnej. Ludzie ci musieli trzymać usta na kłódkę.
- W pierwszych latach po przełomie grupa z Niemiec przyjeżdżała tu co roku - podkreśla Michał Matheja. - Z czasem ta grupa się zmniejszała. Dziś należą do niej nie tylko krewni ofiar, ale także osoby zainteresowane historią, Śląskiem, Wschodem itd. W ostatnich latach przybywają do nas co dwa lata. Cieszę się bardzo, że i w tym roku spotkanie doszło do skutku.
Pisząc tekst korzystałem z książki: Sebastiana Rosenbauma, Bogusława Tracza i Dariusza Węgrzyna "Tiurma-łagier Tost. Historia obozu NKWD w Toszku w 1945 roku".
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze