Nigdy nie jest za późno na wyzwania
Pewne sytuacje spowodowały, że pan Henryk postanowił zmienić wiele rzeczy w swoim życiu. Zaczęło się od niewinnych postanowień, takich jak zapuszczenie włosów, zmienianie nawyków, postanowienie sobie nowych celów, które sukcesywnie realizował. Jednym z nich było... dotarcie rowerem nad morze w mniej niż 24 godziny. Ten plan w głowie pana Henryka tworzył się dwa lata.
- Ja nie mogłem znieść myśli, że może coś się nie udać, bałem się, że nie dam rady dojechać. Chciałem udowodnić sobie i innym, że jeszcze nie jestem taki stary ani nie jestem taki schorowany, że jeszcze na wiele rzeczy mnie stać. Pomimo swojego wieku, nie należę do osób, które z przejściem na emeryturę zasiadają w fotelu z fajką i popijają piwko - mówi Henryk Wałaszek.
Od tego się zaczęło
- Pierwszy wyczynowy rower miałem już w wieku 15 lat, jednak to nie był mój ulubiony sport - przyznaje pan Henryk. - To piłka nożna mnie fascynowała. Grałem w różnych ligach lokalnych, zarówno w Zawadzkiem, jak i Kolonowskiem, na końcu w oldbojach i na tym etapie nabawiłem się paskudnej kontuzji, i musiałem zrezygnować z grania. To sprawiło, że wsiadłem na rower i w tym się realizuję. Teraz lubię jeździć, podoba mi się to, kiedy jestem niezależny. Gdy chcę szybciej, to jadę szybciej, gdy chcę się z kimś pościągać, to nie czuję żadnej presji z zewnątrz, tak jak w sporcie zespołowym.
Pan Henryk trenuje cztery razy w tygodniu, głównie po pracy, pokonując przy tym długie dystanse. Niekiedy przemierza 40 km, innym razem 300, ćwicząc wytrzymałość. Nie da się ukryć, że kolarz z Kolonowskiego lubi poczuć adrenalinę, którą zapewniają mu wyścigi. Kilkukrotnie próbował swoich sił w różnego rodzaju amatorskich zawodach kolarskich, ale zdecydowanie bardziej woli ścigać się z napotkanymi na trasie kolarzami niż brać udział w masowych wydarzeniach.
Nie lada wyzwanie
Jednym z postanowień, jakie pan Henryk założył sobie, był dojazd rowerem nad morze w mniej niż 24 godziny. O pomyśle poinformował swoich synów, którzy postanowili przyłączyć się do ojca. Jeden z nich, Marek, towarzyszył ojcu, jadąc na rowerze, natomiast Tomek jechał samochodem z niezbędnym prowiantem, a także zapasowym sprzętem w razie awarii.
- Bardzo się cieszę, że w końcu udało mi się spełnić to postanowienie - mówi z radością pan Henryk. - Dwa lata zajęło mi dojrzewanie do tej decyzji, cały czas z tyłu głowy kołatała się myśl, że nie chodzi tylko, by dojechać do danej miejscowości, ale zrobić to w jak najkrótszym czasie, czyli jadąc praktycznie non stop. Zdawałem sobie sprawę, że moje możliwości dodatkowo są ograniczone ze względu na bardzo zaawansowaną cukrzycę, która wymaga ode mnie częstych pomiarów cukru, a co za tym idzie, licznych przerw na zastrzyki i odpowiednie posiłki.
Z Kolonowskiego do Stegny
Wyprawa kolarska ruszyła o 5.00 rano z Kolonowskiego.
- Średnio założyliśmy, że co 50 km będzie przystanek, a tempo jazdy będziemy utrzymywać na poziomie 30 km na godzinę - mówi Marek, jeden z synów pana Henryka, który wraz z nim jechał na rowerze.
- 30 km/h to już jest tempo wyścigowe, a nie turystyczne - dodaje pan Henryk. - Na początku znacznie zaczęliśmy je przekraczać, więc musieliśmy się stopować. Przy tej prędkości trzeba było być dobrze skupionym na trasie, bo poruszaliśmy się po różnych drogach, trzeba było uważać na innych użytkowników ruchu. Wybraliśmy boczne drogi ze względu właśnie na bezpieczeństwo. Co 5 km zmienialiśmy się na prowadzeniu, ponieważ dużo łatwiej się jedzie za kimś, kto "przepycha" powietrze - zaznacza starszy kolarz.
Po przejechaniu 150 km panu Henrykowi zaczęły doskwierać bóle mięśni.
- To było dla mnie zaskoczenie, bo trenując, przejeżdżałem i 300 kilometrów, i nigdy mnie nie łapały skurcze czworogłowe uda, a wtedy tak zaczęły mi doskwierać, że myślałem, że będzie to już koniec naszej wyprawy.
Jednak po pokonaniu kolejnego odcinka trasy skurcze ustąpiły. Pan Henryk podczas jazdy przestrzegał zamierzonych zaleceń, badając poziom cukru, dawkując insulinę i spożywając posiłek.
Kiedy ból mięśni znów powrócił, pan Henryk powtarzał sobie w myślach, że nie może zrezygnować z marzenia i zakończyć fiaskiem próby zdobycia morza w jak najkrótszym czasie. Wtedy pojawił się kolejny kłopot...
- Traf chciał, że nawigacja źle nas poprowadziła i wylądowaliśmy w lesie, z którego trudno było wyjechać, dodatkowo skończyły nam się zapasy wody. To był już trzysta któryś kilometr. Tomek w tym czasie miał czekać na nas na kolejnym postoju. Nie chcieliśmy po niego dzwonić, żeby nie tracić czasu. Nie miałem już siły, moja głowa myślała już tylko o wodzie. W końcu pojawiły się jakieś domy. Pukamy do jednego, drugiego i kolejnego... nikogo nie było. Dopiero na jednym z podwórek zauważyliśmy panią koszącą trawę i poprosiliśmy ją o wodę - wypiłem całą butelkę na raz - wspomina pan Henryk.
Ostatnie 40 km było najtrudniejsze.
- Zaciskałem zęby z bólu pośladków, ale był to moment, w którym po raz pierwszy uwierzyłem, że mi się uda dojechać. Razem z Markiem czuliśmy zmęczenie, dużym obciążeniem była też jazda nocą, ale wszystko wynagrodził nam wschód słońca nad morzem w Stegnie - stwierdza 65-letni cukrzyk.
Warto próbować
Kolarzy z Kolonowskiego na trasie nad morze nie zawiódł sprzęt. Zmagali się głównie z własnymi słabościami. Wypili po 14 litrów płynów i zjedli 10 tys. kalorii, co odpowiada około 20 obiadom. Łącznie spędzili 18 godzin na rowerze. Całą trasę (nieco ponad 500 km) pokonali w 23 godziny.
- Ta wyprawa była sprawdzeniem siebie, a szczególnie tego, jak będzie reagował mój organizm podczas takiego wysiłku. Bałem się, jak moja cukrzyca zareaguje na ten stan. W zwykły dzień biorę cztery zastrzyki insuliny. Podczas trasy wziąłem ich tylko dwa. Zwykle cukier waha mi się od 30 do 500, podczas wyprawy był w normie, tak jakbym był zdrowym człowiekiem. Coś nieprawdopodobnego - dodaje pan Henryk.
Wyprawa nad morze była czymś więcej niż tylko indywidualnym wyzwaniem dla pana Henryka. To również czas wspólnie spędzony z synami. Obaj podziwiają ojca za jego samozaparcie i chęć podejmowania różnych wyzwań, mimo wieku i choroby.
- Pewnie jeszcze nieraz będziemy wspominać tę męską wyprawę nad morze w mniej niż 24 godziny - przyznają panowie.
Za rok Henryk Wałaszek wybiera się na samotną pieszą pielgrzymkę Camino, czyli chce podążać szlakiem św. Jakuba. To najstarsza trasa pielgrzymkowa w Europie. Prowadzi do katedry w Santiago de Compostela w północno-zachodniej Hiszpanii. W międzyczasie przyszły emeryt chciałby skoczyć na spadochronie z 4 tys. metrów.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze