Ma serce do ludzi i nosa do turystyki
Alfred Feliks jest chyba najdłużej działającym prezesem w Polsce. Swoją funkcję w PTTK "Huta Andrzej" w Zawadzkiem pełni już od 47 lat. Od 27 lat prowadzi także gazetkę kościelną w Kolonowskiem.
- Jak zaczęła się pana przygoda z PTTK?
- Wiele różnych sytuacji gospodarczych politycznych i zawodowych w moim życiu przeszedłem. Gdy byłem w wojsku, trafiłem na trudny teren, ale jakże piękny. Było to Kłodzko. Po wyjściu z wojska zapisałem się do PTTK i tak się rozpoczęło. Zacząłem się już wtedy interesować naszą historią, która była łatana. Nikt nas tego nie uczył w szkołach. Postanowiłem szukać materiałów, jak powstawało hutnictwo. Napisałem nawet broszurkę w ramach biblioteczki krajoznawczej "Rozwój przemysłu i osadnictwa w środkowym dorzeczu Małej Panwi". Wtedy zaczęły się też prelekcje i wykłady. Wiązało się to z poznawaniem naszych rejonów pod względem turystycznym. To wszystko się łączyło: krajoznawstwo, turystyka, historia. Później nasz oddział PTTK zaczął zamierać. Były tam ogromne problemy. Ktoś to musiał przejąć i padło na mnie.
Jak udało się PTTK-owi wyjść z kryzysu?
- Zmniejszyliśmy liczbę członków, do tych, którzy płacą składki, była to jedna z podstawowych rzeczy. Te pieniądze trzeba było mieć, by dalej działać i co najważniejsze, starać się nawiązać kontakty. Szczególnie w zakładach pracy. Nigdy nie byłem w partii ale z tą wierchuszką partyjną w zakładzie również udało się współpracować przy szkoleniach. Prosili nieraz, by ich po danej miejscowości oprowadzić, czy pokazać różne zakątki . Współpracowaliśmy z urzędami, czy to miasta Zawadzkiego czy Kolonowskiego. Udało się także dogadać z organizacją polsko-niemiecką. Jeździłem także po Zakopanem czy Kotlinie Kłodzkiej, gdzie trzeba było załatwiać kontakty i noclegi. Do dziś mamy tam przetartą drogę. Wiadomo, że trochę się zmieniło.
- Skąd zainteresowanie podróżami, historią i krajoznawstwem? Czy to przyszło same, czy był jakiś bodziec, który sprawił to zamiłowanie?
- Mój ojciec zginął bardzo wcześnie na kopalni. Mama musiała pracować, wszyscy musieli pracować, bo dostatku żadnego nie było. W zasadzie, jak większość rodzin, mieliśmy problemy, ale szło przeżyć. Nie było więc wyjazdów rodzinnych z braku możliwości. To nie był okres, gdy z zakładów organizowano wyjazdy. Cały czas miałem też w pamięci opowiadania mamy, która przed wojną pojechała do Głuchołaz. Natomiast już w szkole dawali mi książki do czytania. Jak przyszły, nowości to miałem to najpierw przeczytać, a następnie streścić. Prowadziłem biblioteczkę zdrowia i tak się zaczęło. Czytałem także prace niemieckich pisarzy, którzy opisywali lokalne tereny.
- Praca społeczna to nie jest łatwa rzecz...
- Trzeba pogodzić różne rzeczy. Oprócz działalności w oddziale prowadzę także dwutygodnik w naszym kościele. Opisuję historię i wydarzenia także poza programem. Tutaj jest również jest wiele pracy. Jednak wszystko opiera się o najbliższych ludzi, których mam wokół siebie. W zasadzie nigdy nie miałem jeszcze z nikim konfliktu. Pracowałem z ludźmi o różnych mentalności, o różnym pochodzeniu. Sam jestem zgorszony, gdy słyszę, że ktoś ma jakieś konflikty. Ważne jest także zaufanie. Mam znakomitych ludzi w zarządzie, gdzie nieraz mogę im powierzyć różne sprawy i wszystko jest załatwione.
- To jaki jest sekret połączenia pasji z pracą zawodową i rodziną, aby każdy w tym układzie był zadowolony?
- W pracy miałem dosyć fajne szefostwo. Szli mi nieraz na rękę, ale zawsze musiałem mieć wszystko zrobione i przygotowane. Nasi kierownicy wycieczek jeździli nieraz oddelegowani z huty. Moja córka zaczęła z nami jeździć, gdy miała 1,5 roku. W wózku targaliśmy ją na Igliczną. Od najmłodszych lat chodziła też na wszystkie rajdy. Żona mówiła nieraz, że po co ma wchodzić na tę górę, jak i tak musi zejść. No, ale musiała iść ze mną. Dziękuję Bogu, że wyrozumiała była od początku. Inaczej nie byłoby szans. Musi być atmosfera dobra w domu i kompromis. Trzeba być także tolerancyjnym i razem chcieć.
- Wspomniał pan, że wiele sytuacji gospodarczych i politycznych przeszedł w życiu. Jak wyglądała wasza działalność w okresie PRL? Czy bywały problemy z partyjnymi władzami?
- Był to dla nas nie najgorszy okres. Mimo, że nie należałem do partii, to do mnie podchodzili inaczej. Dosyć przyjaźnie. Nie odczuwaliśmy niechęci. Związki też były za nami. Nawet w okresie, gdzie nie było benzyny i były bloczki na nią. Nieraz szedłem do Urzędu Wojewódzkiego, do wydziału transportu i dostaliśmy talony. W stanie wojennym też jeździliśmy, tylko trzeba było zgłosić wyjazd. Dostaliśmy pozwolenie na wycieczkę w Karkonosze, np.z Karpacza szliśmy na Śnieżkę. Był lipiec i wtedy niesamowicie było zimno. Lód leciał z nieba, takie załamanie pogody nas złapało. Straż graniczna z wojskiem i psami zaczęła nas liczyć. Bez przerwy jednej osoby im brakowało. Wszyscy byli już powiadomieni, że jednej osoby brakuje. Zdenerwowałem się wtedy, sam zacząłem liczyć i okazało się, że nikogo nie brakuje. Raz zdarzyło się, że byłem wzywany do komitetu partii, bo ktoś poskarżył, że byliśmy na jednej z wycieczek w kościołach. My zawsze opieraliśmy się na głównej idei, którą były zabytki, a kościoły w Polsce to podstawa zabytków. Prawie wszystkie obiekty sakralne mają przeszłość historyczną. Zapytałem ich wtedy, że gdyby oni byli na danej wycieczce i jakby chcieli coś zobaczyć, to na czym chcieliby się oprzeć, przedstawiając naszą historię, kulturę czy zabytki. Dali mi spokój.
- A wycieczki w tym okresie jak wyglądały?
- Teraz to jest niebo a ziemia. Nawet się tego nie da porównać. Jak jeździliśmy do Pruszcza Gdańskiego na wybrzeże, to tam było pole namiotowe. Bazowaliśmy wtedy także na prywatnych noclegach, w pokojach z łóżkami piętrowymi, nie było zamków w drzwiach, zabite płytami. I dawaliśmy radę. Natomiast w Mizernej pod Zakopanem myliśmy się na dworze. Rano okazało się, że ten strumyk wypływał z gnojowiska. Nieraz byliśmy porozrzucani po całych miejscowościach. Teraz każdy chciałby mieć pokój 2-osobowy, albo jedynkę, i płacić tak, jak kiedyś się płaciło.
- A jak wyglądało samo podróżowanie? Nie było luksusowych autokarów, o samolotach już nie mówiąc. Czy wtedy było ważne samo podróżowanie, nieważne, czym lub jak, ale by coś zobaczyć?
- Na samym początku bazowaliśmy na naszych autobusach hutniczych. Te autobusy były niewygodne. Dopiero jak wprowadzono Jelcze, to już było lepiej. Ludzie wtedy nie narzekali, nikt z nas nie przypuszczał wtedy, jakie mogą być w przyszłości wygody: czy to ubikacje w autobusie, czy możliwość napicia się świeżej kawy. Na krótkie trasy, zamiast autobusów, często używano samochodów z taką budą. Ponadto dużo łatwiej było się z ludźmi dogadać. Nie było problemów, gdy się nam autobus rozleciał po drodze, bo inny autobus potrafił nas zabrać i zawieźć.
- Jak wyglądało załatwianie noclegów? Kiedyś telefon był luksusem i nie każdy miał go w domu.
- Ja dużo jeździłem. Mało dzwoniłem, bo to nie było to samo, co spotkać się twarzą w twarz. Gdy bezpośrednio się rozmawiało z ludźmi , podchodziło się do nich z gestem, to byli bardzo otwarci i fajni. Nie szło narzekać. Wtedy najlepsze kontakty się nawiązywało.
- Lata 90. to początek wolnej Polski ale także braku wielu rzeczy. Czy było to wyczuwalne w turystyce?
- Pamiętam jak jeździłem za kiełbasą, będąc na jednym z rajdów, gdzie podstawą było ognisko, a kiełbasy nie było... Szukałem i jeździłem, aż znalazłem. Były to bardzo ciężkie czasy. Problemów było masę. Ale zawsze coś szło załatwić tylko trzeba było znaleźć możliwości i sposoby, a nie każdy potrafił. Za czasów PRL jako zakładowe oddziały nie mieliśmy problemów. Myśmy pomijali ideologię, dla nas ważna była turystyka. Turystyka masowa rozwijała się bardzo dobrze. Taka w tych czasach była potrzeba. Ludziom trzeba było coś dać. U nas nie było postojów ani trudnych przeskoków. Jako huta jeździliśmy bardzo dużo. Sam pracowałem w hucie jako mistrz narzędziowni. Przyszła zmiana i wtedy zaczęło się gorzej dziać. Wszystko zaczęło się załamywać. Był problem wtedy z dofinansowaniem przez zakłady. Fundusze socjalne padały, huta również upadała, związki też nie chciały dawać pieniędzy. Było trudno wtedy wszystko powiązać, mimo tego i tak staraliśmy się jeździć. Wtedy też przyszedł okres, że już wynajmowaliśmy autobusy. Jak były natomiast wyjazdy zagraniczne, to też trzeba było bardzo uważać. Musieliśmy sprawdzać biura podróży, bo dużo ich powstawało i wiele upadało.
- Gdzie udało się wam wybrać zagranicę i jak dużo udało się ich zorganizować?
- Nasz oddział dużo wyjeżdżał także na wycieczki zagraniczne. Nawet jeszcze w trudnych czasach, szczególnie do Chorwacji, Francji, Szwajcarii i na Węgry. Niekiedy były po dwie wycieczki w ciągu roku. A we Włoszech policja nas wywiozła. Znajdując się na półwyspie za Genuą chcieliśmy zobaczyć miejsce, gdzie zamieszkują znani aktorzy i artyści, mimo, że było ono zamknięte dla turystów. Postanowiliśmy, że jedziemy. Z jednej strony skały, z drugiej Morze Śródziemne. Naraz policja przyjeżdża i pyta, jak myśmy tu wjechali. Mówię im, że nie było znaku, a oni że był znak zakazu wjazdu. Dodatkowo przyjechała jeszcze żandarmeria na motorach i musieli nas wyprowadzić. Ale i tak zobaczyliśmy wszystko. Eskortowali nas do samego wyjazdu. Na parkingu pokazali nam znak. Na szczęście, nie dostaliśmy we Włoszech mandatu, ale za to w drodze powrotnej już przed zakończeniem podróży dostaliśmy mandat w Wielowsi.
- Kiedyś wiele wycieczek było organizowanych z zakładów pracy. Nie każdego było stać, by wyjechać. Obecnie to zanikło. Jeździmy najczęściej w własnej inicjatywy.
- Zakładowe wyjazdy były bardzo popularne. Huta czy inne zakłady partycypowały w kosztach, było to nieraz 50 procent ceny. Działy socjalne to refundowały. Było po 70 wycieczek na rok, nawet dla szkół, a huta w Zawadzkiem miała 5,5 tysiąca pracowników i można było swobodnie pracować i wyjeżdżać. Obecnie mało już jest zakładów, które organizują wycieczki dla pracowników. Główną przyczyną tego zaniku jest jednak tzw. socjalne, które raptownie zniknęło. Później się to odrodziło, zależnie od rządów, jak i właścicieli przedsiębiorstw. Jednak wielu z nich nie czuło tej turystyki. Myśmy wychowali wiele pokoleń na turystyce i to właśnie oni wymuszają teraz na dziale socjalnym, by wycieczki organizować.
- Wzrost oczekiwań względem turystyki i wyjazdów chyba również jest przez was bardziej wyczuwalny? Ludzie rzadziej wybierają się na biwaki czy pod namioty. Czy wygoda oraz komfort odgrywa istotną rolę przy wyborze miejsc, gdzie chcemy się udać?
- Ten rodzaj turystyki także zanika. Może jeszcze trochę jest zainteresowanie tego typem wyjazdów wśród młodych ludzi, którzy bardziej z ciekawości wybierają te opcje ale jak tak patrzę, to pola namiotowe mają coraz mniejsze wzięcie. Jednak może być tak, że wrócą jednak one do łask, gdyż dużo ośrodków się zamyka. Ludzi również patrzą na ceny i koszty związane z podróżowaniem, choć ważna bardzo jest te dla nich wygoda. Z moich obserwacji widać, że najczęściej wyjeżdżają osoby, która mają więcej pieniędzy. Ciekawe jest również, że bardziej oblegane są hotele czy pensjonaty o wysokich standardach.
- To warto zapytać o to, czy chcemy obecnie wyjeżdżać dla samego relaksu i wypoczynku, czy jednak chcemy pozwiedzać także miejsce, gdzie jedziemy?
- Tutaj trzeba podzielić podróżujących na dwie kategorie. Widzimy, że wiele jest wycieczek, które chodzą i zwiedzają. Jest także wiele wycieczek masowych z zachodu, organizowanych przez naszych niemieckich sąsiadów, np. w Karpaczu. Coraz więcej jest także nowych szlaków i miejsc do zwiedzania. Jest także masa ludzi, którzy zwiedzają indywidualnie. Z drugiej strony, jest również duża grupa ludzi, ukierunkowanych jednak bardziej pod wypoczynek, relaks.
- Chyba nie jest łatwo zostać przewodnikiem? Jak wyglądają szkolenia?
- No, nie jest to proste. Ponadto bardzo dużo to kosztuje. Wchodzą nowe przepisy różnego typu, np. prowadzenie w górach do 1000 metrów po szlakach tatrzańskich, plus wymogi UE, to naprawdę wszystko nie jest łatwe. No i bardzo duża komercja się zrobiła wśród przewodników. My musimy tak to robić, żeby nasi ludzie to prowadzili. Przeprowadzamy kursy organizatorów turystyki. Jednak zdarzają się nam wyjazdy, kiedy sami zamawiamy przewodnika. Nie jesteśmy w stanie znać wszystkiego. Jeśli naprawdę chcemy się wiele dowiedzieć, to warto.
- Przez tyle lat wspomnień z podróży ma pan wiele. Czy były jakieś szczególne?
- Najniebezpieczniejsze wspomnienie mam z lat 60-tych. Byliśmy za Krynicą i w nocy spaliśmy w autobusie. Zaczęły się odgłosy strzelaniny i poleciały w stronę autobusu kamienie. Był to okres dosyć niebezpieczny, grasowały tam jeszcze niedobitki band UPA. Wiele przesiedleń wtedy było na tych terenach, czy nawet morderstw wśród mieszanych małżeństw. Sytuacji, których nigdy nie zapomnę, jest kilka. Na przykład podczas jednej wycieczki bardzo padało, byliśmy cali przemoczeni, a kolega, który już nie żyje, suszył... pieniądze na sznurku. Albo inna sytuacja - szliśmy grzbietem Karkonoskim i burza była. Grzmiało, lało z każdej strony. Co był błysk, trzeba było się chować w zapadliny. Cali przemoknięci przyszliśmy na kwatery i trzeba było dolać coś młodzieży na rozgrzanie, oczywiście na naszą odpowiedzialność. Ale za to nikt nie zachorował.
- Czy jest takie miejsce na mapie, gdzie chciał pan pojechać, a się nie udało?
- Tych miejsc niestety jest za dużo. Ale tak przyziemnie to chciałbym pojechać do Czarnogóry. Kolega pytał mnie, kiedy kończę 80 lat. Powiedział, że na urodziny zafunduje mi z żoną wyjazd w prezencie. Z naszych terenów bardzo lubię jeździć do Zakopanego, Karpacza, Kotliny Kłodzkiej, Polanicy, która jest przepiękna. Warto zwiedzać te rejony.
- Jakie są wasze najbliższe plany?
- Przez pandemię nie udało się świętować 55 lat działalności naszego PTTK-u. Mamy nadzieję, że uda nam się to jeszcze zorganizować. Wszystko na tę okazję mamy przygotowane, medale i odznaczenia czekają. Chcemy wyróżnić ludzi i instytucje, które nam pomagają. Bazujemy tylko na sponsorach. Liczmy, że w styczniu to przeprowadzimy, oczywiście, jak sala się znajdzie. Wiadomo, że będą oszczędności, a nie wiadomo, czy w tym czasie będzie działać kinoteatr.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze