Można poczuć ten klimat, sięgając po włoski oscarowy film z 1988 roku „Cinema Paradiso”, który oddaje atmosferę czasów, gdy obrazy wyświetlane na wielkim ekranie były jedyną rozrywką i kontaktem ze światem. Nie ma przy tym znaczenia, czy było to pokazane w tym filmie sycylijskie miasteczko czy Zawadzkie. Wszędzie na wpuszczenie do kinowej sali czekał tłum ludzi, który chciał oderwać się na dwie godziny od codzienności.
Nafta na wiosnę
Kino w Zawadzkiem powstało jeszcze przed wojną w baraku używanym wcześniej jako stajnia i szkoła. W latach 1935-36 budynek został gruntowanie zmieniony i dostosowany do nowych potrzeb. Dobudowano poczekalnię wraz z pomieszczeniami na kasę i toaletę, a przy północnej ścianie powstały pomieszczenia kotłowni. Kabina z aparaturą projekcyjną powstała na piętrze budynku.
Jakimś cudem barak przetrwał przejście frontu i marsz wyzwolicieli z Armii Czerwonej, którzy generalnie pozostawiali za sobą pas spalonych ruin. Kino nie zostało jednak po wojnie uruchomione od razu. Stało się to dopiero 19 lutego 1949 roku i przybytek otrzymał nazwę „Komsomolec” (taką nazwę nosiła radziecka organizacja młodzieżowa), która przetrwała tyle, ile pierwsza fala komunistycznych rządów w Polsce. Kiedy w 1956 roku Bolesław Bierut wrócił z Moskwy w sosnowej skrzynce i nastąpiła odwilż, nazwa kina została zmieniona na „Hutnik”.
Budynek był stary i drewniany, a więc podatny na zniszczenie. Deski podłogowe z czasem zostały zaatakowane przez szkodniki, zaczęły gnić i zapadać się. Był to akurat ten koniec sali, na której wisiał ekran. W latach 70. trzeba było więc wnętrze pomniejszyć, ekran przesunąć w głąb pomieszczenia, a całe kino skrócić aż o dziesięć metrów, zmniejszając przy tym widownię.
Nauczeni tymi wypadkami pracownicy kina bardzo sumiennie podchodzili do kwestii konserwacji starego drewna. Co roku na wiosnę podłoga była dokładnie smarowana naftą, która wnikała w głąb drewnianej podłogi i zabijała każdego robaka, który postanowił urządzić sobie w niej lokum. Opary paliwa długo jeszcze unosiły się później w ciasnej przestrzeni i dla kilku pokoleń widzów kino w Zawadzkiem i odór nafty na wiosnę były czymś nierozłącznym.
Tykająca bomba
Kino posiadało 324 miejsca i jedno główne wejście, które znajdowało się na tyłach dzisiejszego kinoteatru. Stająca tam drewniana lampa jest dokładnie tą samą, która oświetlała kiedyś wejściowe wrota do przybytku X muzy. Kino posiadało też trzy wyjścia awaryjne, co było koniecznym zabezpieczeniem, bo nad salą pełną ludzi wciąż wisiało ogromne niebezpieczeństwo pożaru.
Przyczyną takiej ostrożności były celuloidowe taśmy, na których naświetlone były klatki wyświetlanych filmów. Tworzywo było tak łatwopalne, że do wybuchu pożaru wystarczyło, by film zatrzymał się na chwilę w projektorze, a temperatura lampy robiła dalej swoje. Celuloid palił się jasnym gwałtownym płomieniem i jego ugaszenie było niemal niemożliwe. W razie pożaru istniała cała procedura odcięcia palącej się taśmy i oddzielenia jej od rolki z filmem, lecz w rzeczywistości nie było na to czasu. Z tego też powodu magazyn filmowych rolek i miejsce przewijania było oddzielone od kabiny, w której znajdował się projektor.
Przy produkcji celuloidu stosowano takie same obostrzenia, jak przy powstawaniu materiałów wybuchowych. W latach 50. w Polsce od płonących filmowych rolek spłonęło kilkanaście kin, a podczas najgorszej tragedii z 1955 w kinie w Wielopolu Skrzyńskim spłonęło 58 osób.
W końcu celuloidowe taśmy zostały zastąpione niepalnymi materiałami i największe niebezpieczeństwo minęło. Wbrew oczekiwaniom nie wszyscy byli jednak z tego powodu szczęśliwi. Na skrajnie niebezpiecznym celuloidzie zapisane filmy miały bardzo dobrą ostrość, a sama taśma była znacznie bardziej wytrzymała od późniejszych wynalazków. Można było ją używać dłużej i więcej razy wyświetlać.
W węglu i selenie
Panuje dziś romantyczny mit kinooperatora. Pokazuje się go jako chłopaka, który ubrany w elegancką koszulkę i spodnie zapraszał do kabiny dziewczynę, by wspólnie pooglądać seans, trzymając się za ręce. Jeżeli nawet jakiemuś operatorowi przyszłoby to przed laty do głowy, to raz, że na amory nie miałby ani chwili czasu, a dwa - dziewczyna uciekłby stamtąd z krzykiem. Praca z filmowym projektorem była bowiem wyjątkowo niewdzięcznym zajęciem.
- Powojenne urządzenia miały lampy skonstruowane z węglowych elektrod - opowiada Dariusz Ksciuk, który jako operator pracuje w Zawadzkiem już kilkadziesiąt lat. - Były dwie. Grubszą elektrodę zmieniało się co 40 minut, cieńszą co 20.
Spalony w łuku elektrycznym węgiel miał gromadzić się w specjalnym pojemniku, ale w rzeczywistości sporo unosiło się w powietrzu i po kilku seansach wychodziło się z kabiny czarnym jak górnik po szychcie.
- Elektrody musiały znajdować się ciągle w tej samej odległości, więc przybliżał je podajnik ślimakowy - opowiada Dariusz Ksciuk. - Łuk elektryczny potrafił się jednak zerwać i operator miał kilka sekund, by ręcznie docisnąć elektrody. Inaczej cała sala kinowa zatapiała się w mroku, a na widowni podnosił się raban.
Dobrze jeszcze, jak elektrody były znośnej jakości. W pewnym momencie zaczęto jednak używać wyrobów sprowadzanych z bratniej Czechosłowacji, które miały paskudny zwyczaj zrywania łuku i gaśnięcia. Od tego momentu, by sprawnie wyświetlić film w kabinie, musiało pracować dwóch operatorów, z czego jeden zajmował się tylko pilnowaniem elektrod.
Ponieważ na jednej rolce mieściło się tylko 20 minut filmu (co nazywano „aktem”), na zmianę pracowały dwa projektory. Ich przełączanie było prawdziwą sztuką, a opóźnienia czy przerwa w wyświetlaniu była od razu punktowana przez publiczność. Starsi bywalcy kinowych sal bez trudu skojarzą sobie charakterystyczne znaki, które pojawiały się kiedyś na ekranie. Kwadrat oznaczał, że za 6 sekund nastąpi zmian rolki. Był to znak, że trzeba zapalić lampy w drugim projektorze. Kółko w rogu ekranu oznaczało, że do końca taśmy zostały jeszcze 2 sekundy. To był moment krytyczny. Trzeba było tak uruchomić drugi projektor, by przejście między wyświetlanymi obrazami było jak najbardziej płynne, co nie zawsze się udawało.
Takich 20-minutowych aktów było podczas każdego filmu przeciętnie sześć. Po każdym trzeba było starą rolkę zdjąć, przewinąć ją do początku, założyć nową, odczekać 5 minut aż ostygną elektrody i wymienić je na nowe. Rolki potrafiły ważyć w sumie 40 kilogramów, więc było co nosić. Nawet gdy zaczęto stosować jedną dużą szpulę, na którą nawijano i sklejano cały film, to po skończeniu wyświetlania trzeba było go potem znów pociąć na części. Przechowywanie i transport takiego kolosa były zbyt trudne.
Praca kinooperatora ze spokojnym oglądaniem seansu dla przyjemności, jak to jest pokazywane w dzisiejszych filmach o dawnym kinie, niewiele miała wspólnego. Tym bardziej, że projektory zasilane były stałym prądem o napięciu 40 Volt, uzyskiwanym z selenowych prostowników znajdujących się obok kabiny. Unoszące się z nich opary były szkodliwe dla zdrowia. Do tego łuk elektryczny lampy emitował niszczący wzrok i skórę ultrafiolet, który przez szczeliny w obudowie wydostawał się z projektora. W lecie temperatura w kabinie była nie do wytrzymania. Operatorzy pracowali więc przez większość czasu w samej bieliźnie.
Operator był w gruncie rzeczy najmniej znanym pracownikiem kina. Widzowie o wiele bardziej kojarzyli kasjera niż ukrytego cały czas w kabinie magika od wyświetlania ruchomych obrazków.
Film, który uratował kino
Mimo starań, budynek kina w Zawadzkiem coraz bardziej zasługiwał na szlachetne miano ruiny. Pod koniec słusznie minionego okresu zadecydowano więc, by zastąpić go nowym, który miał spełnić szereg wymagań. Nowe kino miało między innymi pomieścić 500 widzów, być przystosowanym do występów teatralnych, ekran był już dostosowany do filmów panoramicznych.
Decyzję o budowie kinoteatru podjęto w roku 1984, a problem rozbiórki starej budy rozwiązano w sposób dla tamtych czasów typowy. Ponieważ brakowało absolutnie wszystkiego, kilku pracowników huty zaoferowało się, że zrobi to za darmo w zamian za materiał z rozbiórki. Wkrótce po starym kinie pozostała tylko kupka gruzu z fundamentów.
Nowy kinoteatr był budowlą tak wymyślną, że gdy powstawał, mieszkańcy często myśleli, że w tym miejscu stawiany jest nowy kościół, który również w tym samym czasie budowano. Przybytek sztuki został oddany do użytku na początku maja 1993 roku w przededniu Dnia Hutnika. Było to ostanie dziecko huty, która w międzyczasie zdążyła zmienić nazwę z „im. gen. Karola Świerczewskiego” na „Andrzej”. Nazwa ta była zresztą wybrana przez samą załogę zakładu.
Po 1989 roku zmieniło się jednak wszystko. Firma, która w epoce gospodarki socjalistycznej miała właściwie nieograniczone środki i była wielką karmicielką Zawadzkiego, teraz zaczęła sama mieć kłopoty. Problemy dotknęły też kino i to w wymiarze globalnym. Już wcześniej coraz bardziej powszechne telewizory odebrały dużą część widzów. Gdy pospolite stało się wideo, kina zaczęły pustoszeć.
Dopiero co wybudowany obiekt stał się dla huty zbyt dużym obciążeniem, więc został przekazany gminie, która z kolei wynajęła go w ajencję Andrzejowi Laburdzie. Kino całkiem nieźle funkcjonowało pod warunkiem, że było ciepło. Problem w tym, że kosmicznie wyglądający budynek miał być pierwotnie ogrzewany parą transportowaną rurami z huty. Gdy ta wypisała się z interesu i trzeba było w zimie zapłacić rachunki za ogrzewanie nieocieplanego budynku, to przestawało być już tak sympatycznie. Z roku na rok interes stawał się coraz mniej opłacalny, a lwią część zysku pochłaniało utrzymanie w zimie znośnej temperatury.
Żeby przyciągnąć jak najwięcej widzów, załoga kina imała się wszelkich sposobów.
- Gdy na ekrany wchodziła druga część „Harry'ego Pottera”, urządziliśmy w sylwestra przedpremierowy pokaz filmu - wspomina Dariusz Ksciuk. - Na pierwszych widzów czekała lampka szampana, a przed budynkiem urządziliśmy pokaz sztucznych ogni. Córka ajenta ubrana była w szaty z Hogwardu, a w ręku trzymała świecącą różdżkę. Kiedy kierowała ją na lampy, tryskały z nich wyzwalane pilotem sztuczne ognie.
Kryzys nastąpił w 2003 roku. Wtedy wydawało się, że to już koniec. Jeden film uratował kino.
- Na ekrany wszedł „Matrix Reaktywacja” - wspomina operator. - Do kina zwaliło się ponad tysiąc widzów. Tłum był taki, że trudno mi było się przecisnąć do wejścia i musiałem tłumaczyć ludziom, że beze mnie filmu nie będzie.
Zarobione wtedy pieniądze wystarczyły do lutego 2004 roku, kiedy to rachunki za ogrzewanie ostatecznie interes wykończyły.
Kino żyje
Dziś o trudach pracy operatora można zapomnieć. Nie musi otrzepywać się z węgla po każdym seansie i film obsługuje z cyfrowego wyświetlacza sterowanego komputerem. Nie ma też śladu filmowej taśmy. Filmy dostarcza się na dyskach albo pobiera z internetu. Razem z archaiczną techniką odeszła też jednak magia kina i dziś nawet najgłośniejsze tytuły z trudem wypełniają kinową salę. Złota epoka kina odeszła bezpowrotnie.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze