- Przeżyłem 101 lat i 12 dni - odpowiedział, gdy zadałem pytanie, czy możemy porozmawiać. - To chyba starczy mi czasu też na to spotkanie. Mój ojciec, Józef, walczył w armii austro-węgierskiej w regimencie im. Franza Józefa. Dostał się do rosyjskiej niewoli i przez cztery lata trzymali go niedaleko Omska. Gdy wrócił z Syberii w 1918, miał wszystko odmrożone. Umarł w 1921 roku. Miał wtedy zaledwie 33 lata. Ja miałem zaledwie 6 miesięcy.
Nasz bohater urodził się niedaleko Rzeszowa. W 1939 brał udział w walkach jako snajper, do czego miał smykałkę. Wojna szybko się jednak skończyła. Pod okupacją uczęszczał do gimnazjum mechanicznego w Dębicy. Niemcy pozwalali na funkcjonowanie takich szkół, bo czerpali z nich później niższą kadrę techniczną do swoich fabryk.
- Przez cały ten czas byłem w konspiracji - opowiada. - Najpierw Związek Walki Zbrojnej a potem Armia Krajowa. Małą maturę zdawałem dokładnie w czasie, gdy Niemcy uciekali spod Stalingradu. Zatrudnili mnie w fabryce, a ja cały czas byłem w partyzantce.
W 1944 przez okolicę przetoczył się front i o młodego chłopaka upomnieli się Kościuszkowcy. Armia Berlinga, przechodząc przez Polskę, wcieliła w swoje szeregi 300 tysięcy młodych Polaków. Jan Stachnik trafił do pierwszego pułku zapasowego. Pierwszy raz ranny został przy forsowaniu Odry. Potem dotarli do Berlina.
Pola śmierci
W armii po raz kolejny poznano się na jego snajperskim talencie i wyznaczono do grupy specjalnej, która zajmowała się likwidacją wrogich strzelców wyborowych. W Berlinie natykano się czasem na otwarte przestrzenie, nad którymi królowały fabryczne kominy. Były wymarzonym gniazdem dla niemieckich snajperów, którzy w pojedynkę potrafili szachować setki ludzi. Każdy, kto wszedł na otwartą przestrzeń, ginął. Grupa specjalna służyła do likwidacji tych właśnie kominowych strzelców i były to misje samobójcze.
- Trzeba było myśleć szybciej niż inni - opowiada. - Na moich oczach zginęło sześciu kolegów. Ja przeżyłem, bo byłem sprytniejszy.
Przed akcją dostawali wodę w butelkach. Jan poprosił, żeby zamiast tego nalano do niej benzyny. Likwidacja wrogiego snajpera nie była prosta. Nie wystarczyło podejść na odległość strzału. Przeciwnik był z reguły doskonale osłonięty i zdjęcie go za pomocą jednej kuli było prawie niemożliwe.
- Pełzaliśmy w ciemności aż doczołgaliśmy się pod sam komin - opowiada weteran. - W tym momencie właśnie potrzebna była mi benzyna. Brałem cokolwiek, co się mogło palić, najczęściej czyjąś kufajkę, polewałem ją benzyną, wrzucałem od spodu do komina i podpalałem.
Sposób wymyślony przez pana Jana okazał się skuteczny. Ciąg powietrza błyskawicznie wynosił na szczyt komina żar i dym, i w kilka minut snajpera już na górze nie było. Za ten pomysł okrzyknięto go "gierojem sowietskogo sojuza".
Sztandar na Reichstagu
Jan Stachnik miał niesamowite szczęście. Nie dość, że przeżył wielu swoich kolegów, to bitewna zawierucha rzuciła go w samo centrum wydarzeń.
- 2 maja widziałem na własne oczy, jak na Reichstagu zawisła flaga - wspomina.
Po wojnie munduru nie zdjął. Zapisał się na studia do Krakowa i przez jedenaście lat uzupełniał edukację. Wybrał cenioną w wojsku geodezję i technologię budowy maszyn.
- Nawet na wykłady chodziłem w mundurze - opowiada. - To chroniło przed napadami przez Ruskich, a każdy się tego bał. Kiedyś na egzaminie zasłabłem. Zawieźli mnie do szpitala Bonifratrów. To było już 8 lat po wojnie. Z głowy wyjęli mi dwa 3-milimetowe odłamki, które tkwiły w czaszce od czasu Berlina. Rany zaczęły ropieć i niewiele brakowało, by to był koniec... - kontynuuje opowieść.
Weteran do dziś potrafi namacać na głowie miejsca, gdzie ma zrekonstruowaną czaszkę. Inna rana przykuła aktywnego weterana do wózka.
- Kula przeszła przez nogę i nie uszkodziła kości - wspomina. - Lekarz wtedy tylko machnął ręką, powiedział "haraszo" i posłał dalej. Dopiero kilka lat temu źle zaleczona rana spowodowała, że musiałem przejść operację i odtąd nie mogę już chodzić. 30 lat po wojnie poszedłem do lekarza. Ten zapytał się, co mi wystaje z pleców. Kazał się natychmiast położyć i wyciął mi spod skóry niemiecki pocisk.
Po studiach Jan Stachnik przez 55 lat i 3 miesiące pracował jako inżynier na kopalni. Na emeryturę przeszedł w 1970 roku. Od tego czasu przewodniczył związkowi kombatantów w Katowicach. Zrezygnował z tej funkcji dopiero przed trzema laty.
Dwie zasady
- Dlaczego dożyłem 101 lat? Przez całe życie pracowałem. Nigdy nie zwalniałem tempa - przyznaje.
Jest też druga zasada, której weteran z Zawadzkiego trzymał się przez całe życie.
- Ślubowałem to przy pierwszej komunii świętej i powtórzyłem przy bierzmowaniu - mówi. - Przysięgałem, że przez całe życie nie napiję się kropli alkoholu ani nie zapalę papierosa. Obietnicę spełniłem.
Z Janem Józefem Stachnikiem jesteśmy umówieni na kolejną rozmowę na następne 102. urodziny.
Komentarze