Żędowice są jak Wadowice. Tutaj się wszystko zaczęło
- Dyrygent musi być cierpliwy – wspominał podczas niedawnej inauguracji kolejnego roku nauki w Diecezjalnym Studium Muzyki Kościelnej i promocji książki o nim w Sali Kameralnej Filharmonii Opolskiej. – Dyrygent nie jest po to, żeby się denerwował, krzyczał na chórzystów. Trzeba wytrwale ćwiczyć. Liczy się praca, praca i jeszcze raz praca. Bez pracy nie ma kołaczy. Jak się coś 150 razy powtórzy, to chór ma szansę osiągnąć 80 procent swoich możliwości na scenie. Jak będziemy ćwiczyć na 80 procent, to osiągniemy trzydzieści albo będziemy "leżeć na podłodze”.
Jak cierpliwość dyrygenta realizuje się w praktyce?
- Pamiętam, jak do jednego z chórów, jaki prowadziłem w Niemczech, zgłosiła się pewna pani - opowiada Jan Ludwig. - Prosiłem, by coś mi zaśpiewała. Zaproponowałem piosenkę, którą powinna znać ze szkoły. Nie wypadło to dobrze. Ale prosiła, by mogła z nami być, bo miała w chórze koleżankę i dobrze się w atmosferze prób czuła. Nie odesłałem jej do domu. Pozwoliłem jej zostać, ale pod warunkiem, że... nie będzie śpiewać. Poprzestanie na przysłuchiwaniu się. Przez dwa lata tylko z nami była. Siedziała obok altów. Na początku trzeciego roku odważyła się pierwszy raz włączyć w rozśpiewkę. Ale jeszcze rok później była najlepszym altem w zespole.
Jan Ludwig urodził się 8 lipca w 1938 roku w Żędowicach. Był najstarszym dzieckiem swoich rodziców. Do końca wojny przyszło na świat jeszcze dwóch braci - Piotr i Antoni. W 1945 ojca - jak wielu Ślązaków, którzy nie byli w wojsku - internowano do Związku Sowieckiego. Pociąg zawiózł go - przez obóz w Gliwicach Łabędach do Krzywego Rogu. Spędził tam pięć lat. Przez ten czas rodzina nie wiedziała o ojcu prawie nic. Matka zdobyła jakoś adres i pisała do niego często. Ale listy nie dochodziły do adresata. Z jednym wyjątkiem. W 1948 roku napisała, że Jan przystępuje do Pierwszej Komunii Świętej.
- Przypadek nie przypadek. Ten jeden raz ojciec list dostał. To był cud dla nas - wspomina pan Jan. - W domu od rodziców otrzymaliśmy dużo miłości, ale też zasady wychowawcze. Wiarę i szacunek do starszych ludzi. To była porządna formacja życia.
Uczeń pani Ernestyny
Ojciec do domu wrócił cokolwiek okrężną drogą. Nazwisko Ludwig wydało się jego prześladowcom nazbyt niemieckie, by mógł wysiąść z pociągu w Polsce. Wywieziono go zatem w okolice Budziszyna, czyli Bautzen. Dopiero po roku mamie udało się uzyskać zgodę na powrót męża do Żędowic. Po wojnie urodziło się w domu państwa Ludwigów jeszcze trzech synów: Benedykt, Paweł i Gerard. Najmłodszy w 1962 roku.
Talent muzyczny Jana ujawnił się tyleż wcześnie co niekonwencjonalnie. Miał może pięć, najwyżej sześć lat, kiedy siedząc w toalecie, usłyszał wojskową orkiestrę. Niemieccy żołnierze maszerowali w stronę lasu i stawów na jakieś uroczystości. Jan pobiegł za nimi. Był tak zafascynowany dźwiękami, które słyszał, że pomaszerował za wojakami, nie pamiętając, że nie zapiął klapy, na którą zamykały się z tyłu jego spodnie. Musiał wyglądać dość zabawnie. Nie wiadomo, czy ten widok bardziej zaskoczył dowodzącego oddziałem oficera czy mamę, która pobiegła za chłopcem.
- Ale od tego czasu mama już wiedziała - wspomina po latach ze śmiechem pan Ludwig - że jest coś nie w porządku ze mną. Jak słyszę muzykę, to zaraz jestem przy tej muzyce. Żeby zrozumieć, czym jest muzyka, muzyka kościelna dla mnie, trzeba zacząć od piaskownicy. Wychowałem się na muzyce kościelnej. Kiedy byłem dzieckiem, śpiewało się dużo pieśni. Kolędy i inne utwory - wspomina. - W Żędowicach była pani, wykształcona pianistka po berlińskim konserwatorium. Grała fantastycznie. Nazywała się Ernestyna Kempa. Do naszej miejscowości przyjechała ze stolicy Niemiec gdzieś na początku wojny ze względu na swoją mamę, by się starszą panią opiekować. Z czasem trafiłem do niej na lekcje…
- Ale najpierw, kiedy miałem 6-7 lat, zacząłem grać. Najpierw na harmonijce ustnej grałem te piosenki, które dotąd śpiewałem. Ciocia mi ją podarowała. Przeszkadzało mi, bo nie mogłem grać półtonów. Denerwowało, że dało się grać tylko w C-dur i w G-dur - kontynuuje opowieść. - Trochę później ciotka Anna, starsza siostra mojego ojca, której mąż zginął w tartaku, gdzie pracował jako stróż (już po wojnie zastrzeliło go NKWD), podarowała mi Zieharmonikę, harmonię guzikową, dwurzędówkę. Grałem na niej z pamięci, siedząc na studni albo na płocie. Za którymś razem pani Ernestyna, ta pianistka z Berlina, właśnie przechodziła tamtędy.
Na drugi dzień przyszła do mojej mamy - ciągnie opowieść pan Jan. - Zaproponowała, że będzie mnie uczyć gry na fortepianie. Mama odmówiła. Tłumaczyła, że nie ma pieniędzy na lekcje - ojciec był jeszcze internowany w Rosji. W domu nie mieliśmy instrumentu. Ale nauczycielka nie dała się zrazić. Ponieważ mieliśmy krowę, to zaproponowała, że będzie mnie uczyć za trochę mleka i masła. U sąsiada, który był kupcem (nosił zresztą to samo co my nazwisko) i miał fortepian, załatwiła, że mogłem u niego ćwiczyć. Wystarczyło przejść przez drogę. Chodziłem na te lekcje fortepianu przez dwa lata. Nie byłem sam. Przyjeżdżali do niej nawet uczniowie z Zawadzkiego. Ćwiczyć trzeba było solidnie. A w 1953 roku zacząłem szkołę muzyczną w Tarnowskich Górach. Dwa razy w tygodniu przez trzy lata jeździłem tam na lekcje trąbki.
Organista ma 8 lat
Wcześniej istotną rolę w muzycznej edukacji przyszłego chórmistrza i organisty odegrał proboszcz.
- Jasiu - mówił ksiądz - będziesz grał na organach podczas nabożeństw dla dzieci albo podczas adoracji w czasie 40-godzinnego nabożeństwa przed Wielkanocą. Organista, który u nas był w parafii, pracował w zakładach chemicznych w Krupskim Młynie. Nie zawsze mógł być do dyspozycji. Toteż, mając osiem lat, zostałem nieoficjalnym organistą. Proboszcz kazał mi się nauczyć takiej czy innej pieśni. Co było robić. Brałem chorał i uczyłem się tych utworów na pamięć. Całej harmonii. To trwało kilka lat. Dzięki temu już na studiach nie miałem z harmonią żadnych problemów.
Po szkole muzycznej w Tarnowskich Górach, namówiony przez kolegę, podjął naukę w Liceum Muzycznym w Katowicach. Już wtedy myślał o byciu organistą. Ale w PRL-u, w czasach stalinowskich państwo nie widziało powodu, żeby kształcić muzyków, którzy po zakończeniu szkoły będą grali w kościołach. Klasę organów zamknięto. Na szczęście Jasiu na egzamin zabrał trąbkę. Zagrał i został przyjęty. W 1960 roku zdał maturę.
Na studia w Wyższej Szkole Muzycznej nie miał daleko. Uczelnia znajdowała się w tym samym budynku co Liceum Muzyczne, tylko piętro wyżej. Po pierwszym semestrze zrezygnował z trąbki i przeniósł się na Wydział Kształcenia Nauczycieli Muzyki i Śpiewu.
- To był bardzo dobry wybór - wspomina. - Mieliśmy historię nauczania, pedagogikę, psychologię i dwa lata filozofii. Bardzo ciekawe były zajęcia z profesorem Franciszkiem Janickim. To był altowiolista. Grał w orkiestrze radiowej. Przed i po wojnie prowadził młodzieżowe chóry mieszane. Z nami prowadził przez pierwsze dwa lata dyrygowanie chóralne. Najpierw kazał nam czytać tekst. Bo jak go zrozumiemy, będziemy umieli go zinterpretować. Potem musieliśmy śpiewać nuty z solmizacją. Dopiero potem śpiewaliśmy z tekstem. A jak umieliśmy wreszcie wszystko na pamięć, zaczynał z nami dyrygować. Dyrygowanie jest tu, w sercu - uczył.
Kiedy słucha się opowieści pana Jana, przypominają się słowa św. Jana Pawła II o jego Wadowicach z 1999 roku. (To wtedy papież wspominał pomaturalne wyprawy na kremówki). Mówił wtedy: "...tu, w tym mieście, w Wadowicach wszystko się zaczęło. I życie się zaczęło, i szkoła się zaczęła, i studia się zaczęły, i teatr się zaczął. I kapłaństwo się zaczęło".
Jan Ludwig mógłby o swoich Żędowicach powiedzieć podobnie. Czy grał w teatrze, nie wiem. Księdzem nie został na pewno. Ale jego trwające już 57 lat małżeństwo z żoną Heleną właśnie w Żędowicach się zaczęło.
- Znamy się można powiedzieć od przedszkola - opowiada. - Ona jest trochę młodsza. Oboje pochodzimy z Żędowic. W swoim domu rodzinnym była czternastym dzieckiem. Ślub odbył się 2 stycznia 1967 roku. Mieliśmy niespodziankę. Opolscy wikariusze wpadli na ten pomysł. Przyjechał chór kościelny i z filharmonii, bo chórzyści śpiewali tu i tu. Później mi relacjonowali, jakim wyzwaniem był dojazd do Żędowic na ślub. Żeby wynająć autobus, napisali, że jadą na zwiedzanie miejscowego tartaku. Ale udało się. Przyjechał chór. Dyrygował Karol Świerc, organista z Czarnowąsów. Tomasz Krzemiński grał na organach. Uroczystość ślubna była bardzo piękna.
Nauczyć ludzi śpiewać sercem
Do Opola Jan Ludwig przyjechał pracować trochę wcześniej, bo w 1964 roku. Zaczął uczyć w opolskiej szkole muzycznej. Ówczesny dyrektor, pan Malinowski pozwolił mu zająć w placówce pokój. Mieszkał w nim najpierw sam, potem przez rok z żoną Heleną. Gotować nie było można. Młodzi małżonkowie chodzili na obiady do sióstr de Notre Dame. Z czasem dostali mieszkanie. Najpierw przy ul. Dambonia, potem przy Koszyka. W 1968 roku przychodzi na świat córka, Katarzyna. W 1973 syn, Ambroży.
Równocześnie muzyk z Żędowic podjął się prowadzenia chóru w kościele Matki Boskiej Bolesnej i św. Wojciecha "na górce”. Z czasem - na prośbę biskupa opolskiego Franciszka Jopa - chór przeniósł się do katedry i śpiewał w obu parafiach. Dobry chór był bardzo potrzebny w biskupim mieście. Zbliżały się obchody Millenium - tysiąclecia chrztu Polski.
W ramach Millenium śpiewali nie tylko w Opolu. Także w warszawskiej katedrze św. Jana Chrzciciela. Jan Ludwig do dziś z dumą przechowuje mszalik, jaki ofiarował mu biskup opolski Franciszek Jop. "Panu Profesorowi Janowi Ludwigowi z wyrazami wdzięczności za kierownictwo chórami podczas Uroczystości Millenijnych z błogosławieństwem" - napisał w dedykacji opolski ordynariusz.
A Jan Ludwig wziął na siebie także funkcję drugiego organisty w katedrze (współpracował z panem Alfredem Bączkowiczem). Wykładał w opolskim studium organistowskim. Ma też w dorobku prowadzenie chóru Filharmonii Opolskiej. Kiedy kończył w nim pracować - w roku 1980 - zespół liczył sobie więcej niż stu śpiewaków.
- Miałem szczęście, bo kiedy zacząłem w filharmonii pracować, przychodziło do chóru wiele osób, które już ze mną śpiewały w chórach kościelnych. I uczniów szkoły muzycznej. To byli nie tylko aktywni ludzie. Umieli też czytać nuty. Praca w filharmonii to była wielka przyjemność.
W katedrze opolskiej jako chórmistrz i organista współpracował z jej proboszczami, ks. Joklem i ks. Baldym. Droga obu tych kapłanów prowadziła przez proboszczowanie w Strzelcach Opolskich.
- Bardzo przeżywałem śmierć ks. Antoniego Jokla - wspominał podczas niedawnego spotkania w Filharmonii Opolskiej. - Byliśmy na spotkaniu w kurii. Między innymi był z nami biskup Adamiuk. Omawialiśmy pogrzeb proboszcza. Zastanawialiśmy się, co będziemy śpiewać, kiedy wprowadzimy jego trumnę do kościoła. Powiedziałem wtedy, że to prosta rzecz. Zaśpiewamy "Pójdź do Jezusa do niebios bram”. Śpiew z chórem i z wiernymi był bardzo głośmy. Znajomy ksiądz - był to ks. Józef Swolany - powiedział mi potem, że wiele razy śpiewał tę pieśń w różnych sytuacjach, ale wtedy miał łzy w oczach.
W 1980 roku pan Jan z rodziną opuścił Śląsk Opolski i przeniósł się do Kolonii. W Republice Federalnej także uczył w szkole muzycznej i prowadził chóry (nawet pięć równocześnie), w tym duży, liczący ponad sto osób chór policyjny w Kolonii.
Receptę na stworzenie dobrego chóru - w Polsce i w Niemczech - Jan Ludwig ma taką samą:
- Nauczyć ludzi śpiewać sercem. Muzykę trzeba przeżywać. A jak się dobrze pracuje, to można tych ludzi doprowadzić w ten sposób nawet do wiary - mówi. - Naprawdę.
Przy pracy nad tekstem korzystałem z wywiadu Eweliny Szendzielorz z Janem Ludwigiem. Książka ukazała się w 2024 roku w Diecezjalnym Instytucie Muzyki Kościelnej w Serii Śląska Fermata.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze