Wszystko zaczęło się od bycia ministrantem. Służąc do mszy świętej, zetknąłem się blisko z najwyższym dobrem nieba na ziemi, czyli z Eucharystią. Jako ministrant chodziłem też w każdy pierwszy piątek miesiąca do chorych. Do Żużeli i Kromołowa chodziliśmy z Brożca z proboszczem pieszo. Byłem malcem, a on - wysoki, postawny - niósł Najświętszy Sakrament. Robił wielkie kroki i deptał mi po piętach, kiedy szedłem przed nim z dzwonkiem.
W drodze powrotnej szedłem już obok proboszcza i wtedy on zadawał mi pytania na temat swoich kazań. Mówiłem mu szczerze, czego nie rozumiem ani ja, ani nawet moja mama, i zauważyłem z czasem, że mówi przystępniej, bardziej dla ludzi.
Obok Żużeli na jednym z pól był ustawiony krzyż. Pewnego razu proboszcz kazał mi przeczytać umieszczony na nim niemiecki tekst. Pamiętam ten napis do dziś: „Nie przechodź obok mnie bez pozdrowienia, pamiętaj, że jestem twoim Zbawicielem”. Proboszcz zaczął mi tłumaczyć, co to znaczy, i tak powoli mnie wciągał w teologię. Miałem jedenaście lat. Ale nigdy mnie wprost do kapłaństwa nie namawiał (...).
Gdzie jest prawda
Na pierwszy rok wstąpiło nas stu sześciu, a święcenia przyjęło pięćdziesięciu siedmiu. Byliśmy bardzo zróżnicowani, nawet wiekowo. Najmłodszy z nas, wstępując na pierwszy rok, nie miał jeszcze ukończonych dziewiętnastu lat, najstarszy przekroczył czterdziestkę. Wpływ na mój wybór z pewnością miało to, że w okresie hitlerowskim żyłem w systemie totalitarnym. Po wojnie nastał inny system totalitarny. Oba były wdrażane na siłę i oba bardzo krytycznie podchodziły do Kościoła, do wiary i do wolności ludzkiej. Pomyślałem, że skoro i naziści, i komuniści tak ostro z chrześcijaństwem walczą, musi ono zawierać prawdę. Wybór kapłaństwa był równocześnie wyborem wolności. Ale o wszystkim ostatecznie przesądził zew powołania. Łaska Boża. Bez niej nikt by się nie zdecydował iść do seminarium.
Trzeba się było liczyć z prześladowaniami. Mówiono nam wprost, że jako księża musimy być w razie potrzeby gotowi na śmierć. Kapłaństwo nie obiecywało życia beztroskiego, ale mnie interesowało takie pójście pod prąd. Pewności, że jestem powołany, nie miałem. Zresztą żaden spowiednik takiej pewności mi nie obiecywał. To zawsze pozostaje kwestią wiary.
Ojciec radośnie zaakceptował moją decyzję, ale mama była bardzo krytyczna.
„Chłopcze, czy ty podołasz? To nie jest łatwe. Przed tobą tyle lat nauki. Pamiętaj, całe życie będziesz musiał płynąć pod prąd” - mówiła mi.
Kazała mi się mocno zastanowić, bo będę musiał na zawsze przestać myśleć o sobie, a żyć dla innych. Słowem - pozwoliła mi na mój wybór, ale bez szczególnego entuzjazmu. A to, co mówiła mi moja mama, powtarzał nam już potem, w czasie studiów, nasz ojciec duchowny: „Jeśli pragniesz życia jasnego jak słońca blask, zostań kapłanem, ale zostań nim całkowicie. Jeśli chcesz mieć życie ciężkie jak zmora, zostań nim połowicznie”. To jest heroizm, któremu sami - bez szczególnej łaski z góry, bez modlitwy najbliższych - nie podołalibyśmy. Chciałem pójść drogą, na której mógłbym ludziom jak najwięcej pomagać.
W seminarium pod żadnym względem nie było łatwo. Jedzenie było marne. Na podwieczorek dostawaliśmy suchą bułkę i gorzką herbatę w musztardówkach, bo filiżanek brakowało. Z mięsem było strasznie krucho, zwłaszcza wtedy, gdy władze odmawiały przydziałów. Nasz rektor, ks. Jan Tomaszewski, lwowiak, zdawał sobie sprawę, że na Śląsku obowiązuje po trosze kultura pruska. Więc w seminarium też wprowadził potężny rygor. Wpajał nam zasadę, iż Bóg jest porządkiem, dlatego porządek jest też nieodzowny w ludzkiej duszy. Bez niego nie ma autentycznego człowieczeństwa. Bardzo dbał o punktualność nabożeństw, wykładów, nawet chodzenia spać. To nic, że byliśmy dorośli, o 22.00 światła gasły.
Wspólne bytowanie w seminarium bardzo nas scalało. Trzeba się było nauczyć żyć razem, skoro czasem mieszkało nas szesnastu w jednym pokoju. Na szczęście byliśmy młodzi, więc chrapanie kolegów nie bardzo nam przeszkadzało. Dziś nie sposób sobie wyobrazić, by klerycy mieszkali w takich spartańskich warunkach. Wtedy dopiero diakoni uczący się w Opolu dostawali pokoje czteroosobowe i to już była prawie rozkosz. W Nysie, ponieważ było nas bardzo wielu, kąpaliśmy się jak w wojsku, tylko raz w tygodniu. A i to nie zawsze się udawało. Łaźnią zajmował się staruszek z podopolskich Komprachcic. Bywało, że ogłaszał, że kąpieli nie będzie, „bo niy ma cisu”. Czasem ten cis, czyli ciśnienie wody, kończył się, gdy byliśmy właśnie namydleni pod prysznicem.
W seminarium obok siebie znaleźli się Ślązacy, Kresowiacy i chłopcy z Polski centralnej. Nam, Ślązakom, pomagało to, że byliśmy dość otwarci. Nasza kultura od wieków składała się z elementów polskich, niemieckich, austriackich i morawskich. Dlatego nam się łatwiej było dostosować do tego, co przyszło na Śląsk nowe. Podobną otwartość z kontaktu z Kościołami prawosławnym i greckokatolickim wynieśli nasi koledzy z kresów. Kresowiacy rozumieli dobrze, czym jest tragedia wypędzenia, bo sami też zostali wypędzeni. Wszystkie strony tworzące wspólnotę seminaryjną dokonywały tam swoich odkryć. My przekonywaliśmy się, że są dobrzy, sympatyczni Polacy. Nasi koledzy spoza Śląska odkrywali - czasem ze zdziwieniem - że istnieją także dobrzy Niemcy. Że wbrew zdaniu Churchilla dobry Niemiec nie musi być koniecznie martwy. Szybko zrozumiałem, że inność nie jest obcością. Zobaczyłem, że koledzy ze Wschodu są przywiązani do Lwowa i Wilna tak samo, jak my byliśmy przywiązani do naszego Heimatu. Uczyliśmy się ich pieśni, nie zapominając swoich. Już na drugim roku studiów zrozumiałem, że różnorodność musi być pojednana, że jeśli chce się być szczęśliwym, trzeba uznać przekonania i odczucia innych, a nie tylko forsować swoje za wszelką cenę. (...)
Mama bez euforii
W czasie studiów nie przeżywałem jakichś zasadniczych kryzysów powołania, choć wciąż pytałem siebie, czy to jest moja droga. Rodzice mówili mi zresztą, że jak zechcę, mogę wrócić. Przyznawali wprawdzie, że będzie im wstyd, ale oni ten wstyd przetrwają, bylebym ja nikogo i niczego nie udawał, bo kapłanem zostaje się na całe życie. Mama była bardzo dojrzała. Nie było w niej ani trochę euforii, że syn będzie księdzem. Cieszyła się raczej babcia, ale i ona przestrzegała, że życie księdza jest bardzo trudne. Namawiała mnie, żebym się dużo uczył, bo wszystko, co będę umiał, komuś się na pewno przyda, a ksiądz istnieje właśnie po to, by pomagać innym. Rozmowy z nią dały mi bardzo wiele. Babcia z mamą potężnie się za mnie modliły. (...)
Uzasadnieniem celibatu było dla mnie to, że dzięki niemu, służąc innym, nie będę ograniczony tylko do swojej rodziny. Każda rodzina ma prawo powiedzieć ojcu, że najpierw ma się starać o nią, a o innych dopiero potem. Gdybym był żonaty, prawo do mnie miałaby żona, dzieci, inni krewni. Rozumiałem, że mnie jako żyjącemu w celibacie nikt tak powiedzieć nie może. Jako ksiądz będę w dużej mierze niezależny, nieskrępowany żadnymi obowiązkami personalnymi. Dzięki temu będę mógł służyć radykalnie wszystkim. I wszystkich kochać. Ksiądz jeden miłości odmówić nikomu nie może. Dla wszystkich innych ludzi miłość jest najwyższym owocem wolności. Nikt nikomu nie ma prawa powiedzieć: ty mnie kochać musisz, nawet mąż żonie czy rodzice dzieciom. Tylko ksiądz jest wyjątkiem. On jeden, w oparciu o Ewangelię, musi kochać. Miłość jest w myśl powołania jego zawodem. (...)
Z dnia święceń kapłańskich najmocniej utkwiła mi w pamięci chwila prostracji, gdy leżeliśmy na posadzce katedry podczas litanii do wszystkich świętych. Wówczas ta modlitwa była nawet dłuższa niż dziś. Wtedy dokonało się coś, czego nie sposób opisać. Myślałem sobie: „Na coś ty się odważył? Co cię czeka? Niejeden raz będziesz leżał na ziemi”. Jako ksiądz nie leżałem nigdy. Jako biskup - bardzo często. Pomyślałem wtedy, że najlepiej byłoby z tej podłogi już nie wstawać. Bo jeśli wstaniemy, zacznie się dla nas służba, bezwzględne oddanie siebie dla drugich. Ale kiedy litania dobiegła końca, święcenia bardzo dodały mi otuchy. Uświadomiłem sobie, że nie jesteśmy sami. Że jesteśmy tylko stróżami darów Bożych i mamy je przekazywać ludziom, a Bóg przecież nas w tej sytuacji nie zostawi samym sobie.
Prymicje w Brożcu były bardzo tłumne, praktycznie z udziałem całej wsi. Najpierw, jak to jest na Śląsku zwyczajem, do wszystkich rodzin posłaliśmy prymicyjne ciasto. Cieszyłem się bardzo, że w święceniach i prymicjach uczestniczyli wraz ze mną rodzice i babcia, czyli ci, którzy podczas studiów najgoręcej się za mnie modlili. Po święceniach czekałem na dekret - jak wszyscy. Byłem ciekaw, dokąd mnie poślą. Tymczasem zamiast dekretu dostałem wezwanie na rozmowę do ks. bpa Franciszka Jopa. Biskup oświadczył mi, że mam pójść na studia specjalistyczne. (...) Prosiłem, by pozwolił mi choć przez rok popracować w parafii. (...) Nie ustąpił. Przekonywał mnie, że jeśli raz zakosztuję duszpasterstwa, nie zechcę już potem studiować. Myślałem naturalnie o mojej ukochanej filozofii, ale ten kierunek był już obsadzony. (...) W tej sytuacji biskup posłał mnie na teologię dogmatyczną, czyli studiowanie prawd wiary o Bogu i ich integralne uzasadnianie. (...)
Na początku kapłaństwa otarłem się o śmierć. Byłem wtedy na drugim roku studiów na KUL-u. Podczas wykładu poczułem mocny ból żołądka. Zresztą nie pierwszy, bo podobne dolegliwości odzywały się już w seminarium w Nysie i w Opolu. (...) Doszedłem o własnych siłach do pokoju, ale ból stawał się nie do zniesienia. Prosiłem kolegów, by wezwali pogotowie. Przyjechała młoda pani doktor, chyba jeszcze bez doświadczenia, i orzekła, że to są bóle wątroby. Dała mi jakieś proszki na wątrobę i kazała dużo pić. Po paru godzinach bóle jeszcze wzrosły, a gorączka osiągnęła 40 stopni. Postanowiłem jechać do szpitala. (...) Na izbie przyjęć opatrywał mnie - pamiętam dokładnie - znany docent Papliński. Uznał, że to jest wyrostek i kazał mi czekać na zabieg do poniedziałku. Powiedziałem mu, że tak mnie boli, że chyba nie wytrzymam. Nie był zadowolony. Narzekał, że młodzież jest dzisiaj jakaś zdechlata, a i księża - jak się okazuje - nie lepsi. Ale w końcu kazał siostrze przygotować mnie do zabiegu. Mimo tragicznego bólu, wlazłem jeszcze sam na stół operacyjny i dostałem zastrzyk z narkozą. Docent zrobił cięcie jak do usunięcia wyrostka i wtedy wypłynęła treść żołądkowa.
Okazało się, że miałem cały ten czas pęknięty, perforowany żołądek. Kiedy zorientował się, jak poważna jest sprawa, zadzwonił szybko po dwóch innych chirurgów. Jednego wyciągnięto nawet z wesela. Operowali mnie bodajże przez trzy godziny. Potem okazało się, że miałem już daleko posunięte zapalenie otrzewnej. (...) Operacja była dopiero początkiem leczenia. (...) Niestety, u mnie doszło do komplikacji. Po zabiegu rany się zrosły, ale nastąpiła stenoza, czyli zwężenie ujścia żołądkowego. Żadne soki żołądkowe nie wypływały z żołądka, niczego nie można było do niego wprowadzić. Sześć tygodni nie jadłem i nie piłem nic. Odżywiałem się wyłącznie kroplówkami. (...) Codziennie traciłem na wadze pół kilograma. Idąc do szpitala, ważyłem siedemdziesiąt kilo, po operacji doszedłem do czterdziestu dziewięciu. Byłem tak słaby, że profesor nie chciał mnie powtórnie operować. Bał się, że umrę mu na stole.
Na zamówienie nie umrę
(...) A ja leżałem już kolejny tydzień i byłem coraz słabszy. Moją najintymniejszą przyjaciółką była ściana, której się trzymałem, wlokąc się do toalety. W końcu już wcale nie miałem sił, by chodzić. Zacząłem więc prosić profesora, by jednak zaryzykował i zoperował mnie, bo bez tego na pewno umrę z wycieńczenia. On strasznie się zdenerwował.
„Mam księdza zarżnąć? - krzyczał. Ksiądz operacji nie przetrzyma!”
(...) Wieczorem przyszedł do mnie jego adiunkt i tłumaczył, że profesora nie wolno tak denerwować. Powiedziałem mu szczerze, że skoro tak czy owak mam umierać, to bardziej heroicznie i po męsku będzie odejść pod nożem na stole operacyjnym niż tak sobie w łóżku. Nie czuję się godny, by Pan Bóg miał dla mnie sprawiać cuda. W moim wieku powinna pomóc medycyna. Profesorem prawdopodobnie targały wyrzuty sumienia, bo zadzwonił po radę do ks. profesora Poplatka, naszego teologa moralnego z Nysy, który wykładał także na KUL-u. Skarżył się, że wbrew jego wiedzy medycznej uparłem się na operację. Dość „radykalna” odpowiedź księdza profesora Poplatka bardzo mi pomogła.
„Jak ci mówi, że chce być zarżnięty, to go zarżnij - mówił ks. profesor. - Skoro sam chce, to będzie jego, nie twoja decyzja - przekonywał lekarza. - A jeśli operacja i tak jest jedyną szansą, to warto dać mu tę szansę”.
Następnego dnia przełożona pielęgniarek, siostra szarytka z wielkim kornetem, czyli z takim rozłożystym czepkiem na głowie, przyszła do mnie wieczorem i spytała, co mają ze mną zrobić „w razie czego”. „Jak to w razie czego?” - spytałem. „Gdzie księdza odesłać, jeśli ksiądz umrze” - odparła wprost. Poprosiłem, by powiadomiła dyrektora konwiktu księży studentów. Potem napisałem dwa listy, do rodziców i do ks. Gerharda Sobotty, mojego przyjaciela. Pożegnałem się z nimi. Prosiłem, by nie rozpaczali. Przypomniałem siostrze, by zanim listy wyśle, osobiście sprawdziła, że naprawdę zmarłem, by nie wystraszyć rodziców. Byłem gotowy na śmierć. (...) Przed operacją profesor powiedział pielęgniarkom, że na koszt szpitala mogą mi kupić w „Delikatesach”, co tylko będę chciał, byleby mnie to choć trochę wzmocniło. Pytały mnie, na co mam ochotę. Powiedziałem, że chcę aniołka na miękko. Na nic nie miałem chęci. Kroplówki zabiły cały apetyt.
Po operacji sześć dni byłem praktycznie nieprzytomny. (...) A potem słyszałem wszystko, ale nie widziałem ani nie mogłem ręką ruszyć, nic. Jak mi ręka spadła poza łóżko, nie miałem siły, by ją podnieść. Podwinęło mi się ucho na poduszce. Bolało bardzo, a ja nie miałem siły, by podnieść głowę albo chociaż poprosić, żeby mi ją ktoś obrócił. Głosy dudniły z daleka. Kiedy wieczorem pielęgniarki przekazywały sobie zmianę, jedna mówiła do drugiej, wskazując na mnie: „Musisz uważać, bo tu w nocy nastąpi exitus”, czyli zejście. Ta druga odpowiadała: „Dobrze, będę przygotowana”. A ja to słyszę i myślę:
„Ty krowo, ja ci dam przygotowana. Ja was zaskoczę, za żadne skarby na zamówienie nie umrę”.
Pocieszałem się, bo koledzy obok mnie cały czas umierali. Na dużej sali pooperacyjnej leżało nas chyba siedemnastu. Można sobie wyobrazić te jęki i zaduch.
Trzech zmarło po mojej prawej, czterech po lewej stronie. Potem już nikt nie chciał przy mnie leżeć. Pacjenci mówili, że jestem niebezpieczny, bo kto przy księdzu leży, umiera. W końcu położyli mnie za piecem, żeby nikt nie musiał leżeć przy mnie ani narzekać.
W nocy pielęgniarki uznały, że umieram. Przyniosły gromnicę, otwarły mi dłoń, zimną bardzo, bo krążenie też już szwankowało, i kazały mi zacisnąć rękę na świecy. A ja nawet wydawałem do mózgu polecenia, ale nie miałem siły, żeby tę gromnicę utrzymać. W końcu jedna z nich żartuje: „No proszę, ksiądz, a gromnicy nie chce”. Ja im potem, już po wyzdrowieniu, powiedziałem, że powinny brać pod uwagę, iż pacjent nawet jak wydaje się całkowicie nieprzytomny, to słyszy i takie komentarze go ranią.
Po sześciu dniach nieprzytomności zacząłem bardzo powoli wracać do zdrowia. Z dnia na dzień było lepiej. Byłem jeszcze słaby, ale zawieźli mnie na prześwietlenie, które pokazało, że po operacji nastąpił zrost, no i cofnęła się stenoza. Tyle tylko, że została mi ćwiartka żołądka.
***
Trzy jubileusze abp Alfons Nossol będzie obchodził podczas uroczystości odpustowych św. Jacka w Kamieniu Śląskim 14 sierpnia. Początek sumy odpustowej o 11.00.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze