We wtorek, 5 lipca, kiedy Czytelnicy dostali do ręki najnowszy numer „Strzelca Opolskiego”, Związek Niemieckich Stowarzyszeń (VdG) zaprosił na godzinę 16.00 na Górę św. Anny.
- Chcieliśmy - inaczej niż jest to w Polsce i w regionie przyjęte - świętować rocznicę III powstania śląskiego. Tak jak w większości krajów Europy - w kontekście II wojny światowej - świętuje się 8 maja dzień, w którym zapanował pokój, tak my będziemy po raz kolejny obchodzić rocznicę dnia, w którym zakończyły się walki, ludzie w tej bratobójczej wojnie przestali ginąć. Tym bardziej, że dziś już wiemy, że konflikt ten miał swój początek nie tylko na Śląsku, był także inicjowany z zewnątrz i stał się - jak to określił prof. Ryszard Kaczmarek - niewypowiedzianą wojną polsko-niemiecką. Honorowaliśmy zatem - powtórzę - dzień, w którym zapanował pokój i po którym w tym sporze dzielącym nierzadko rodziny i bliskich sobie ludzi, już nikt nie ginął. Po ponad stu latach nie ma już sensu dyskutować, czy tamte rozwiązania były słuszne i trafne, czy też nie. Ani spierać się, kto miał rację. Uważamy natomiast, że zawsze jest sens, aby oddać szacunek poległym po obu stronach. Zarówno pochodzącym ze Śląska, jak i tym, którzy przyjechali tu walczyć z zewnątrz - z głębi Niemiec lub z Polski.
Myślę, że nie tylko ja przyjąłem z pewnym zdziwieniem fakt, iż VdG zaprosiło Opolan na rocznicę „wydarzeń 1921 roku”. Te wydarzenia mają przecież swoją nazwę. Dla polskich historyków jest to powstanie śląskie, dla niemieckich powstanie polskie na Śląsku. Można odnieść wrażenie, że słowo powstanie nie bardzo chce mniejszości niemieckiej przejść przez usta.
- Problem nazewnictwa - jak pan zauważył - także wśród historyków jest. Zaproszenie pozostało w formie, jaką przyjęliśmy jeszcze w ubiegłym roku. Prawdopodobnie na przyszłość trzeba to będzie doprecyzować, choć mam świadomość, że właśnie ze względu na różnice w percepcji tych wydarzeń to doprecyzowanie nie będzie łatwe.
Wciąż się na Śląsku zmagamy o pamięć o wydarzeniach sprzed wieku? Ogłoszenie przez prezydenta RP Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Śląskich na 20 czerwca mniejszość przyjęła, mówiąc najdelikatniej, z rezerwą. Przypomnijmy, tego dnia generał Szeptycki przez most w Szopienicach wprowadził Wojsko Polskie do Katowic. Rozumiem, że mniejszość niemiecka tego nie świętuje, ale dlaczego nie mieliby tej rocznicy obchodzić Polacy, szczególnie w Katowicach. Może trzeba się pogodzić z tym, że te same wydarzenia z 1921 roku inaczej widzą śląscy Niemcy, a inaczej śląscy Polacy. Mamy dwie pamięci i to się pewnie nie zmieni.
- Absolutnie jestem za tym, by obie pamięci i ich odrębność uszanować i tak o tym mówić. Pamiętam, że kiedy w Domu Współpracy Polsko-Niemieckiej wydawaliśmy przed laty „Historię Górnego Śląska”, to były w niej takie fragmenty, co do których nie było porozumienia co do jednej wizji przeszłości. Pozostało zamieścić w niej artykuły pokazujące owe kontrowersje, m.in. dotyczące oglądu powstań śląskich, ale także wysiedleń czy wypędzeń. Ostatnio nie protestowaliśmy przeciwko ogłoszeniu Narodowego Dnia Pamięci Powstań Śląskich, bo też nie zaprzeczamy faktom historycznym. Temu, że w plebiscycie 40 procent Ślązaków głosowało za Polską, a polscy i niemieccy Ślązacy - nie tylko przybysze - bili się w powstaniu. Problemem dla nas jest nie święto, tylko jednostronny charakter, jaki mu nadano. Bez dostrzeżenia ofiar po drugiej stronie. W całych tegorocznych obchodach nie znalazłem choćby cienia pamięci o tych Ślązakach, którzy w 1921 wybrali inaczej i też byli gotowi za swój wybór oddać życie. Okazuje się i ubolewam nad tym, że to święto nam wszystkim mówi, że choć spór był braterski i podziały przebiegały w poprzek rodzin, jedna strona konfliktu może z satysfakcją zapalić znicze na grobach swoich poległych, a drugiej strony zwyczajnie w zbiorowej pamięci nie ma. Podkreślam, że na razie mniejszość niemiecka jest jedynym środowiskiem, które zapala światła na grobach poległych po obu stronach. Właśnie to zrobimy 5 lipca.
Będę się upierał, że w Polsce Polacy mogą swój sukces - a przyłączenie części Śląska do Polski w 1921 nim było - świętować.
- Powtarzam, nie kwestionujemy tego prawa ani faktów. Nie podoba nam się tylko jednostronny, emocjonalny, propagandowy charakter świętowania. Przy tegorocznych obchodach skupiono się wyłącznie na zdobyczy terytorialnej. A to nie cała prawda o tamtym czasie. Zapomniano choćby o tysiącach tzw. optantów - po obu stronach - którzy przenosili się z Polski do Niemiec i z powrotem. Nawet nie wspomniano, że następstwem podziału Śląska było także podpisanie stosownej konwencji i utworzenie - po obu stronach granicy - szkolnictwa mniejszościowego. Takich nowoczesnych rozwiązań i takich standardów bym sobie dzisiaj życzył. Dlaczego nawet po stu latach nie można - jeśli już ustanowiono święto - bez emocji mówić, że jedni byli za Polską, drudzy za Niemcami i próbować ich racje zrozumieć? Zwłaszcza, że w plebiscycie nie pytano przecież Ślązaków, czy są Polakami czy Niemcami, tylko gdzie chcą mieszkać. Dlaczego ciągle nie możemy się doczekać także godnego upamiętnienia w Opolu alianckich żołnierzy, którzy spoczywają na cmentarzu przy ul. Wrocławskiej? My też mamy prawo te pytania stawiać i te wątpliwości zgłaszać. Ta historia jest zniuansowana. A dzisiaj próbuje się patrzeć na te złożone wydarzenia sprzed wieku przez pryzmat współczesnej polityki.
Przejdźmy do współczesności. Od kilku miesięcy - po cięciach subwencji na nauczanie niemieckiego jako języka mniejszości o 40 mln zł, a potem po ograniczeniu liczby lekcji o dwie trzecie - przy opisie mniejszości niemieckiej wciąż wraca określenie dyskryminacja. Organizacje mniejszości wciąż zabiegają w Polsce i w Europie, by skutki tych ograniczeń odwrócić. Jaki jest rezultat tych zabiegów?
- Nie wiem, co panu powiedzieć. Nie ma dnia od grudnia ubiegłego roku, byśmy się, mniejszość w ogóle i ja osobiście, tym tematem nie zajmowali. I ciągle mamy nadzieję, że zdarzy się jakiś cud, dojdzie do jakiejś refleksji i nastąpi wycofanie się z tego karygodnego rozporządzenia, które nie tylko dyskryminuje jedną mniejszość narodową w Polsce, ale dyskryminuje po prostu dzieci. Konkretne dzieci mające imię i nazwisko. Bo to im odbiera się możliwość uczenia się języka i poszerzania możliwości edukacyjnych dzisiaj i szans na rynku pracy w przyszłości. W dodatku autorzy tych dyskryminujących pomysłów nie ukrywają, że jako Niemcy w Polsce zostaliśmy tak potraktowani ze względu na to, że w opinii rządzących źle - wobec tamtejszych Polaków - postępują Niemcy w Niemczech.
Czujecie się zakładnikami?
- Burmistrz Leśnicy na jednym ze spotkań mówił: To wygląda tak, jak byśmy mieli ojca Polaka i matkę Niemkę. A ojciec, żeby wywrzeć presję na matce i coś od niej uzyskać, regularnie bije dziecko. Tym karanym za nie swoje winy dzieckiem jest w tej sytuacji mniejszość niemiecka. Na razie wygląda na to, że - trzymając się tego obrazu - ojciec nie myśli ustąpić i jest gotów tłuc to dziecko tak długo, aż osiągnie swój cel. Tyle tylko, że to się dzieje ponad nami. Nie wiadomo też, jak ma się zachować strona niemiecka. Nikt nie lubi być zmuszany do działania pod presją ani być szantażowanym.
W dodatku już umówione spotkania ze stroną niemiecką były przez ministerstwo w Warszawie odwoływane?
- Jeśli naprawdę władzom polskim zależy na tym, by jakieś sprawy dotyczące Polaków w Niemczech załatwić, to powinny wręcz przeć do kolejnych rozmów z niemieckimi partnerami. A przecież minister edukacji, prof. Czarnek, podpisał rozporządzenie 4 lutego, zanim do jakiegokolwiek spotkania doszło, właściwie nie zostawiając sobie żadnej furtki. Trudno nie stawiać zatem bardzo twardego pytania: Czy celem działania ministerstwa edukacji nie jest jednak sama dyskryminacja Niemców w Polsce, a sytuacja Polaków w Niemczech raczej chwytliwym pretekstem. Trudno uniknąć analogii do czasów PRL-u, wtedy zakazywano nauczania języka niemieckiego na Śląsku po prostu dlatego, że nie chciano, żeby on tu był obecny. Jeśli dzisiaj mówi się: Nie chcemy niemieckiego jako języka mniejszości, to niestety, jego użytkownikom mówi się równocześnie: I was nie chcemy. Nie chcemy tego, co tworzycie. Nawet jeśli współtworzycie potencjał regionu i państwa.
Myśli pan o niemieckich inwestycjach w regionie i w Polsce?
- Właśnie tak. Myślę o obszernym piśmie, które dostaliśmy - jako mniejszość - z Ministerstwa Rozwoju i Technologii. Jasno w nim wskazano, jak ważna dla polskiej gospodarki jest znajomość języka niemieckiego, która przekłada się na obecność inwestorów. Napisano nam wprost, że znaczenie znajomości języka niemieckiego - także po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej - jeszcze wzrosło. Z tej perspektywy, to, co dzieje się obecnie z nauczaniem niemieckiego jako języka mniejszości, zakrawa na kompletny absurd.
Sądzi pan, że minister edukacji tego pisma swoich kolegów z ministerstwa rozwoju nie czytał?
- Nie mam pojęcia. Ale sądzę, że przeczytać je powinien. Uważam, że to nie jest przypadek, iż ministerstwo rozwoju nie zbyło nas jednym zdaniem, że to nie jest jego kompetencja, ale ważność niemieckiego tak mocno podkreśliło. Toteż ciągle - trochę wbrew rzeczywistości - wciąż wierzymy, że refleksja przyjdzie. Jakieś rozmowy, z tego co słyszymy, na szczeblu polsko-niemieckim jednak się odbywają i wierzę, że ostatecznie jednak przyniosą efekt. Chociaż nowy rząd Niemiec został przez stronę polską takim sposobem uprawiania polityki mocno zaskoczony. W obecnej sytuacji w Europie należałoby przecież społeczeństwa sąsiadujących ze sobą państw łączyć, a nie dzielić, brnąc w konflikty, z których nie do końca wiadomo, jak skutecznie wyjść.
Inwestorzy się zniechęcają?
- Niedawno rozmawiałem z przedsiębiorcą, który opowiadał mi, że miał inwestora szwajcarskiego i wspólnie z nim chciał budować mieszkania dla seniorów. Ten Szwajcar już - ze względu na panującą atmosferę polityczną - uciekł.
Mniejszość na zmianę tego stanu rzeczy nie czeka bezczynnie. Jak przebiegają rozmowy z samorządami na temat przejmowania finansowania zabranych lekcji przez samorządy?
- Rzeczywiście nie jesteśmy bezczynni. Wysłaliśmy dziesiątki pism do osób i do instytucji z prośbą o pomoc. Prowadzimy intensywny dialog z wójtami i burmistrzami na temat skutków cięć dla przyszłości regionu. Bo dosłownie kilka dni temu media donosiły, jak bardzo się wyludniamy, jak bardzo potrzebujemy młodych ludzi. Tymczasem młodzi ambitni ludzie, także przez politykę wobec mniejszości, są z regionu wypychani. Zamiast im mówić: rozwijajcie się, uczcie języków, państwo polskie mówi im: Wyjeżdżajcie stąd. Chce się płakać. Samorządowcy mają wiele zrozumienia dla naszych postulatów. W województwie opolskim około 30 samorządów już zobowiązało się przejąć te odebrane przez ministerstwo lekcje i je sfinansować. Mam nadzieję, że kolejni jeszcze dołączą. Ale pojawiają się też głosy: Ja na to pieniędzy nie dam, bo społeczeństwo musi zrozumieć, kto te pieniądze zabiera. Inaczej wciąż będą głosować na PiS. To jest błędna logika, bo politycznych wyborów dokonują dorośli, a krzywda dzieje się dzieciom. W dodatku nie wiemy, jak kto w tajnym głosowaniu wybierał. Ale im dłużej będzie to trwało, tym samorządom, które na Polskim Ładzie przecież nie zyskują, będzie trudniej.
Jak zareagowali samorządowcy w powiecie strzeleckim?
- Bardzo dobrze. W Jemielnicy podjęto nawet inicjatywę, że jedna z klas od pierwszego września będzie klasą z nauczaniem w dwóch językach. Więc tam kryzys podniósł świadomość rodziców. A ci uznali, że znajomość niemieckiego jest dla przyszłości dzieci tak ważna, że są gotowi zrobić więcej. I jeszcze ciekawy przykład z niepublicznej szkoły w Grodzisku. Byłem tam na zakończeniu roku szkolnego. Aktywność tego środowiska dostrzegł sponsor z Warszawy, właściciel prywatnej firmy i jak usłyszał o dyskryminacji MN, to nie tylko wsparł finansowo szkołę, ale także - co było szczególnie wzruszające - ufundował stypendium na najbliższy rok szkolny dla jednej z uczennic w wysokości 500 zł miesięcznie. Ten przykład przypomina, że ministerialne zmiany najmocniej uderzyły w małe, ambitne placówki stowarzyszeniowe.
Opiekunem wojewódzkim Prawa i Sprawiedliwości został profesor Czarnek, który dla mniejszości niemieckiej jest twarzą dyskryminacji. Jak pan to przyjął?
- Budzi to obawy w kontekście kampanii wyborczej zarówno do Sejmu, jak i do samorządu. Obawiamy się poważnie, że ktoś, kto ma takie nieprzejednane podejście do mniejszości, jak pan minister, będzie tę strunę przed wyborami jeszcze napinał. To jest szokujące, bo przecież pojednanie w ostatnich latach postępowało. Kiedy w Opolu - gdzie mniejszość jest głównie na obrzeżach i to niezbyt liczna - wydaliśmy „Spacerownik” i nakręciliśmy film o dziejach miasta, to te mniejszościowe publikacje spotkały się z niezwykle życzliwym i licznym przyjęciem mieszkańców. Nagle te pozytywne zjawiska zostają przerwane przez politykę, która na siłę buduje klimat zagrożenia, konfliktu, tworzy obraz wroga, którym my jako mniejszość także rzekomo jesteśmy. Bo - często to słyszymy - mamy za wiele praw, a jeszcze czegoś oczekujemy. Przykład? Na ostatnim zjeździe TSKN zadeklarowaliśmy, że mamy ambicje nie tylko, by startować w wyborach, ale i poprawić wynik. Wylała się na nas w mediach społecznościowych fala hejtu, a ja dostałem napisanego po niemiecku maila z groźbami śmierci opatrzonego zdjęciami szubienic z okresu nazistowskiego. Zgłosiliśmy to organom ścigania. Obawiamy się, że w kampanii tym bardziej będą tworzone i przerysowywane sztuczne konflikty. Jaki ma sens walka z nami jako z rzekomym wrogiem, gdy leżą odłogiem niezałatwione realne problemy naszego państwa, na czele ze wspomnianą demografią. Mniejszości z definicji są mniejsze i słabsze. Co mamy robić? Zaprzestać działalności czy wyjeżdżać? Nie zamierzamy ani jednego ani drugiego. Więc choć czasy są bardzo trudne, wiemy, że je przetrwamy, a jak każdy z nas się trochę bardziej zaangażuje na rzecz podtrzymania dziedzictwa kulturowego i językowego regionu, to wyjdziemy z nich nawet silniejsi.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze