Kiedy pan wyjechał do Niemiec?
6 września 1985 roku, dokładnie 36 lat temu. Miałem 20 lat. Kierowała mną chęć przygody, zobaczenia czegoś innego. Każda emigracja ma jakiś motyw, chce się coś polepszyć w swoim życiu. Może nie była to wyprawa za ocean, ale też było to dla mnie wyzwanie.
Jak pan wspomina Strzelce sprzed lat?
Kiedy byłem młodszy nie wracałem często wspomnieniami do Strzelec. Dobrze się tu żyło, miło spędzało młodość, ale życie stawia przed nami nowe wyzwania. Z biegiem czasu, kiedy człowiek staje się coraz starszy, przychodzi wzmożona pamięć. Coraz częściej wspominam różne sytuacje, momenty, które spotkały mnie właśnie w Strzelcach.
Przejdźmy do książki. Na początku opisuje pan, że jako dziesięcioletni chłopiec usłyszał pan rozmowę swojej mamy. Wspomniano o miejscowości, z której lata temu ludzie wyjechali do Ameryki. Chodziło o Płużnicę Wielką. Już od tamtego momentu zaczął pan bardziej zgłębiać historię Polaków na emigracji?
Utkwiło mi to w pamięci. Potem okazało się, że ma to też związek z moją rodziną. Bo Hanek Karkosz, wtedy proboszcz w Piotrówce, był kuzynem mojej babci i pochodził właśnie z Płużnicy. Babcia wspominała często o mieszkańcach, którzy wyjechali do Ameryki i okazało się, że Hanek pochodził z rodziny, że w którymś pokoleniu wżeniono się w rodzinę Moczygembów. Do dzisiaj mamy w Płużnicy dalekich krewnych i jak ksiądz Kurzaj przyjeżdżał ze śląskimi Teksańczykami do Polski, to ich odwiedzał. Właśnie u tych krewnych z Płużnicy dowiedziałem się wiele historii, pokazywano mi zdjęcia, dokumenty, wspominano kto się z kim ożenił, ile miał dzieci, gdzie wyjechał. Ja tylko siedziałem i pisałem, udało mi się stworzyć z tego drzewo genealogiczne.
To wtedy postanowił pan napisać książkę?
To długo we mnie dojrzewało. Pomyślałem, że fajnie jest interesować się historią, ale dobrze byłoby nie tylko przyjmować informacje, ale również coś dać od siebie. Wcześniej tłumaczyłem literaturę polską i niemiecką, więc uznałem, że sam coś napiszę. W 2012 roku po raz pierwszy spotkałem się z Piotrem Smykałą, lokalnym historykiem, i rozmawialiśmy o moim pomyśle. Rozmowa była owocna, napisałem pierwszy rozdział i... wrzuciłem go do szuflady. Zająłem się innymi rzeczami, ale po latach pomyślałem sobie, że skoro coś zacząłem, to muszę to skończyć. Ostatnie dwa lata intensywnie pracowałem nad książką, zwiedziłem też kilka miejsc. Byłem np. w Muzeum Wsi Opolskiej, gdzie można m.in. zobaczyć karczmę z Płużnicy Wielkiej z XIX wieku. Razem z moim bratem byliśmy też w San Antonio, ksiądz Franciszek Kurzaj pokazał nam wiele ciekawych miejsc. To jednak nie były wakacje - było intensywnie i konkretnie. Kiedy byliśmy np. na cmentarzu w Pannie Marii to myśleliśmy, że jesteśmy gdzieś w powiecie strzeleckim. Patrząc na groby widzieliśmy same znajome nazwiska.
W książce fakty przeplatają się z fikcją. Czemu nie skupił się pan jedynie na faktach, na tym co rzeczywiście się wydarzyło?
Chciałem napisać powieść. Nie chciałem pisać publikacji naukowej, bo takich jest już dużo. Co miałem napisać, że była bieda, że pojechali, zajechali i tam zostali? Trzeba to było podkręcić, wprowadzić akcję, snuć jakieś intrygi, niesnaski. To nie jest powieść historyczna, to jest powieść oparta na faktach. Moim celem było trochę namieszać tą książką. Tutaj na Śląsku, w Strzelcach, w powiecie, ta tematyka jest znana, ludzie znają Banderę, Teksas. Ale w centralnej Polsce raczej się o tym nie mówi. Rozmawiałem z Frankiem i Gerardem Kurzajami i chcieliśmy trochę to nagłośnić.
Miejsca akcji są prawdziwe, mamy strzelecki targ, zamek, Płużnicę, Amerykę. Część bohaterów też jest prawdziwa, np. ojciec Moczygemba, który pisze list.
Ale naprawdę nie wiadomo, jak była motywacja, że on ten list napisał. Bo w książce jest scena, że był z innymi w klasztorze na spotkaniu, rozmyślał o domowym chlebie i postanowił napisać list do braci. Nie wiemy, czy było tak naprawdę, ale nie można tego wykluczyć.
A krupnioki i rolady naprawdę lubił?
A kto ich nie lubi? Na pewno lubił!
Gwara śląska. To coś co w książce pojawia się często i dodaje jej autentyczności. Ciężko sobie wyobrazić, że mieszkańcy Płużnicy mówią po polsku... Trudno pisało się te fragmenty z gwarą? Co miejscowość to mówi się inaczej, używa innych słów, inaczej akcentuje...
Dokładnie. Tylko, że ten śląski musi też być zrozumiały dla czytelnika w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, nie tylko dla Ślązaków. Jak np. zamiast „ten” napiszę „tyn” to każdy mnie zrozumie. A jak są jakieś wyrazy typowo śląskie, to z tyłu zamieszczony jest słowniczek. Zależało mi na tym, żeby pokazać tę odrębność Ślązaków, ale żeby też było to zrozumiałe. Starałem się znaleźć złoty środek, mam nadzieję, że mi się udało.
Mamy też angielski i hiszpański...
Chciałem jeszcze dodać indiański (śmiech). Teksas należał kiedyś do Meksyku i tam nadal z ponad połową mieszkańców można dogadać się po hiszpańsku. Akcja dzieje się w 1854 roku, Teksas jest dopiero od 8 lat częścią Stanów Zjednoczonych. Wcześniej był własną republiką. Dialogi hiszpańskie pomogła mi napisać koleżanka, z którą razem pracujemy w szkole w Niemczech. Pochodzi z Ameryki Południowej.
Warto podkreślić, że to nie tylko mieszkańcy Płużnicy wybrali się do Ameryki, ale z innych wiosek również. Za wielką wodą miał być lepszy świat. Było im tam rzeczywiście dobrze?
Nie, na początku było im bardzo źle. Mieli inne oczekiwania, bo myśleli, że przyjadą i tam wszystko będzie na nich czekać, a tu trzeba było podwinąć rękawy i zabrać się do pracy. Moja książka ma tytuł „Tam, gdzie nie pada”, a gdzieś ostatnio wyczytałem, że jak oni tam zajechali to przez pierwszy rok padał deszcz, przez co był nieurodzaj, kukurydza gniła, była bieda. Nie znali języka, byli odizolowani, zanim się tam zadomowili to trochę trwało. Jedynym kontaktem do świata zewnętrznego był ojciec Moczygemba. Jak czyta się jego biografię to widać, że on był bardzo przedsiębiorczy, ale zarazem nieśmiały i skryty. Jak coś mu się nie udawało, to się odsuwał. Śląscy emigranci byli na początku wściekli na Moczygembę, że ich sprowadził. Początki w nowym miejscu nigdy nie są łatwe, ale im się udało.
Co dla pana jest najbardziej intrygującego w całej historii emigracji mieszkańców Płużnicy?
Ten akt desperacji i podjęcie decyzji o wyjeździe. W dzisiejszych czasach też trudno podjąć decyzję o emigracji, wiąże się to z pewnymi obawami, bo nie wiemy, co nas spotka. Ale teraz byłoby łatwiej, mamy telefony, internet, możemy być w stałym kontakcie z rodziną, możemy się odwiedzać. A wtedy to był bilet w jedną stronę, decyzja na całe życie - jedziemy do nowego domu, to będzie nasz nowy heimat, nasza nowa ojczyzna. Wydaje mi się, że pomogło im jedynie to, że byli razem, choć czasem było to też powodem do konfliktów. Trzeba jednak chylić przed nimi czoła, że się odważyli i że zaczęli tam tworzyć swoją historię, która trwa do dziś.
Komentarze