Ks. Dariusz Flak, proboszcz strzeleckiego osiedla, opowiada o misjach w Peru
Ks. Dariusz Flak pochodzi z Olesna. Święcenia kapłańskie przyjął w maju 2002 roku. Zanim wyjechał na misje do Peru, był wikariuszem w parafii św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Sławięcicach, które sąsiadują z Ujazdem, a następnie - w parafii Podwyższenia Krzyża Świętego w Opolu. Posługę misyjną pełnił od października 2011 roku do marca 2023 roku. Od sierpnia 2023 roku jest proboszczem parafii Podwyższenia Krzyża Świętego w Strzelcach Opolskich.
PLG: Jak doszło do wyjazdu na misje?
DF: Do wyjazdu na misje nie można nikogo przymusić, więc była to moja decyzja. Jestem księdzem diecezjalnym i moim pierwszym zadaniem jest praca w diecezji, ale poczułem powołanie, żeby wyjechać do krajów misyjnych. To nie była zwykła fascynacja. Kilkanaście lat temu księży, patrząc na obecne czasy, było jeszcze naprawdę dużo. Poprosiłem biskupa o to, żeby pozwolił mi wyjechać na misje. Kazał czekać i zanim się zgodził, minęły trzy lata. Biskup powiedział też, że jeśli chcę wyjechać na misje, mam pojechać do jakiegoś kraju, gdzie są już misjonarze z diecezji opolskiej - np. do Togo w Afryce lub do Peru w Ameryce Południowej. Stało się, że wyjechałem do Peru.
Od razu ksiądz wyjechał?
- To nie takie proste. Po tym, gdy otrzymałem zgodę biskupa, czekał mnie roczny okres przygotowania w Warszawie. Znajduje się tam Centrum Formacji Misyjnej, gdzie do wyjazdu na misje przygotowywani są księża, a także zakonnicy i siostry zakonne. Każdy bierze udział w zajęciach językowych, w moim przypadku był to język hiszpański, zajęciach z teologii misyjnej czy zajęciach z medycyny tropikalnej, które mają jak najlepiej przygotować do pracy misyjnej. Później pojechałem jeszcze na dwa miesiące do Hiszpanii, ale już na parafię, żeby podszkolić język.
I jak wyglądały początki na misjach?
- Wszystko znałem tylko z opowiadań, bo miałem kontakty z misjonarzami, ale nigdy wcześniej tam nie byłem. Okazało się, że opowiadania i realia to dwa różne światy. Trzeba było zderzyć się z zupełnie inną kulturą, mentalnością, religijnością, wrażliwością... Wszystko było nowe, dlatego pierwszy rok minął głównie na przypatrywaniu się otaczającej rzeczywistości. Trudnością na początku był też język, ponieważ języka hiszpańskiego od podstaw zacząłem uczyć się, mając 36 lat. Dodatkowo mieszkałem w rejonie, gdzie jeszcze dużo ludzi mówi w języku quechua (czyt. keczua), więc nie znają hiszpańskiego - często rozumieją, ale nie mówią.
Gdzie ksiądz dokładnie pracował?
- Pracowałem w Andach Centralnych, gdzie pierwsi opolscy misjonarze przyjechali już w latach 80. XX wieku. Moją diecezją była diecezja Huancavelica. Przez pierwszy rok byłem wikarym w parafii Pampas, gdzie pracował polski ksiądz z diecezji tarnowskiej, a później biskup posłał mnie na samodzielną placówkę - do parafii Salcabamba, gdzie wcześniej pracował ks. Norbert Herman, obecny proboszcz parafii Trójcy Świętej w Leśnicy.
Czy posługa tam różni się od tej w Polsce?
- To zupełnie co innego. Misjonarze zazwyczaj pracują sami w parafiach, które mają po 50 albo nawet 80 wiosek, w dodatku oddalonych od siebie do kilku godzin jazdy samochodem. To już sprawia, że ta posługa jest inna. Tutaj najczęściej jest jeden lub dwa kościoły i jedna parafia, a tam są znaczne odległości. Kapłani jeżdżą po wioskach, oczywiście, im bliżej, tym częściej, a im dalej, tym, niestety, rzadziej. Do niektórych wiosek nawet nie trzeba już jeździć, bo księdza nie było parę lat i ludzie, przez brak stałej opieki duszpasterskiej, przestali być już katolikami i przeszli do wszechobecnych sekt. Zdarza się, że ktoś z miejscowych, kto potrafi np. dobrze mówić i biegle czytać, ogłasza, że będzie pastorem i ludzie za nim idą, bo dla nich ważniejsze niż czekanie na księdza, który nie wiadomo kiedy przyjedzie, jest to, żeby mieli z kim się pomodlić. To pokazuje jedną prawdę - że rzeczywiście, jeśli nie ma kapłana, a przede wszystkim sakramentu pokuty i Eucharystii, to bardzo ciężko jest utrzymać wiarę. Ludzie tam są wierzący, mają naturalną religijność, potrzebę spotkania z Bogiem, ale wszystko funkcjonuje inaczej. Ksiądz ma być, gdy jest fiesta, czyli odpust, a także, gdy jest msza święta za zmarłych. Reszta jest traktowana wybiórczo, a u nas wszystko jest usystematyzowane i poukładane. Oczywiście, jest też wiele innych różnic czy problemów, jak np. potworna bieda czy nietrwałość związków rodzinnych, dlatego głoszenie Słowa Bożego na misjach musi iść w parze z byciem i pomocą konkretnym osobom, choć bólem jest, że - niestety - nie jesteśmy w stanie wszystkim pomóc. Trzeba pamiętać, że zanim wygłosisz Słowo Boże, musisz pokazać, że nim żyjesz, że jesteś miłosierny dla tych ludzi, a przede wszystkim, że Pan Bóg jest miłosierny. Jeśli tak nie będzie, mogą to wypomnieć.
Jakie sytuacje z misji szczególnie utkwiły księdzu w pamięci?
- Dla mnie zawsze jest ważne spotkanie z człowiekiem. Te wszystkie spotkania, których przez te prawie 11 lat było sporo, ze mną zostały. Pan Bóg przecież po coś stawia konkretnych ludzi na drogach naszego życia.
A jakieś przykłady?
- Najtrudniejszym, a zarazem dla mnie duszpastersko najlepszym okresem, była pandemia, choć naznaczona strachem i paniką. W tym czasie przez pomoc, którą organizowaliśmy m.in. dzięki różnym instytucjom czy kościołom z Polski, byliśmy w stanie być w każdej wiosce, która przynależała do parafii. Pomoc humanitarna dotarła do każdej rodziny. To było piękne dzieło. Poza tym rolą misjonarzy jest pozyskiwanie - oczywiście w miarę możliwości - środków, które są dobrze wykorzystywane. Wiele się buduje i to dosłownie. Gdy przyjechałem na moją parafię, był już wybudowany kościół i parafia, ale wiele wiosek nie ma kościołów, a nawet kaplic, bądź ma, ale w bardzo złym stanie - były np. takie, które waliły się na oczach. Nie ma tam tak pięknie, jak u nas. Udało się ich trochę wybudować, a wszystko dzięki europejskim projektom i pomocy z Polski - jej zwłaszcza. Tam nie ma szans, żeby uzbierać pieniądze na takie inwestycje. Miejscowi starają się pomagać czy wspierać swoją pracą, ale często zdarza się, że jest kłopot z mobilizacją.
Czego mogą nauczyć misje?
- Mnie misje nauczyły, że albo jesteś, albo nie ma sensu, że pewne rzeczy trzeba rozpocząć, nawet jeśli nie wiesz, czy dają jakiś efekt. Trzeba szukać też przeróżnych form otwarcia się, ale również dotarcia do tych ludzi - zupełnie innych. Taką szczególną formą posługi misyjnej jest bycie z tymi, którzy najbardziej tego potrzebują. Pamiętam pewną sytuację, gdy na święta otrzymywaliśmy pluszaki z Polski, bo tam nie było szans, żeby coś takiego kupić. Organizowaliśmy wtedy spotkania dla dzieci, podczas których rozdawaliśmy m.in. paczki z ubraniami czy z żywnością, a także te maskotki. Postanowiłem zostawić sobie jednego pluszaka i gdy już wszystko rozdaliśmy, po południu ktoś zapukał do drzwi. W progu stanęło dziecko, które powiedziało, że przyszło po misia. Odruchowo powiedziałem, że już się skończyły, ale myślę - przecież mam tego jednego, którego zostawiłem. Dałem go temu dziecku i był to prawdopodobnie pierwszy jego pluszak. Dziecko, gdy go zobaczyło, wzięło go do ręki, rozpłakało się i odeszło. Takie sytuacje pokazują skalę przepaści między tamtym światem a naszym, a przede wszystkim uczą pokory.
Było łatwo?
- Nigdzie nie jest łatwo, ale nie chodzi o to, żeby tak było. Misje to pewnego rodzaju wyzwanie, ale dające ogromną satysfakcję i pokazujące, że pewne rzeczy przestają być niemożliwe do zrealizowania. Po misjach miałem okazję odwiedzić moich kolegów, którzy pracowali w innych rejonach Peru albo w innych miejscach Ameryki Południowej - tutaj za każdym razem jest coś innego. To pozwala zbudować bardzo szerokie patrzenie na to, jak mamy funkcjonować i głosić Jezusa. Jestem wdzięczny Panu Bogu, że mogłem wyjechać i za to, że szczęśliwie wróciłem.
Co zadecydowało o powrocie z misji?
- Przede wszystkim rodzice, którzy są coraz starsi i schorowani. Tak też miało po prostu być.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze