Te bomby straszą od dziesięcioleci
Bomba została nazwana „Shrimp” (krewetka) i miała budowę podobną do pierwszej bomby wodorowej, lecz została skonstruowana z użyciem nowego paliwa termojądrowego - deuterku litu. Jako zwierciadła odbijającego neutrony użyto lekkiego aluminium zamiast ciężkiej stali. Całość ważyła 10660 kg, mierzyła 4,56 × 1,56 m.
Moc większa od zakładanej
Jej twórcy nie przewidzieli, że lit obecny w paliwie termojądrowym, pod wpływem wysokoenergetycznych neutronów, ulegnie rozpadowi na tryt, hel i neutron. Ta dodatkowa produkcja sprawiła, że moc bomby była niemal cztery razy większa niż zakładano w najłagodniejszych przewidywaniach, a prawie dwa razy większa niż w najostrzejszych.
Ognista kula osiągnęła 5 km średnicy i wzniosła się na 11 km (w ciągu minuty); po mniej niż 10 minutach osiągnęła aż 100 km. Stalowa wieża (tzw. shot-box – budka, w której umieszczona była bomba) i wyspa zniknęła, większość sprzętu również. Chmurę i kulę ognia było widać z atolu Kwajalein odległego o 450 km.
Test „Bravo” spowodował wielką katastrofę ekologiczną. Nastąpił ogromny opad radioaktywny, rozchodzący się w kierunku zamieszkanych wysp atolu. W połączeniu z niekorzystnym wiatrem i wielką siłą eksplozji doszło do skażenia najbliższych wysp. Obliczono, że gdyby eksplozja nastąpiła w Waszyngtonie, opad w tych samych warunkach dotarłby do Nowego Jorku.
Co gorsza, ludzie nie mieli pojęcia o tym zagrożeniu. Według świadków, „dzieci wybiegły na dwór z chat, łapiąc, a nawet połykając opadające białe płatki, myśląc, że to śnieg. Jednak wkrótce potem skóra zaczęła je piec i robiła się czerwona, w miejscu gdzie upadły płatki, a dzieci zaczęły wymiotować krwawą mazią i dostały biegunki. Płatki, które opadły na skórę, nie chciały zejść lub odchodziły wraz ze skórą”.
Skażeniu uległo też wiele osób, które wyszły przed domy, by obserwować niezwykłe zjawisko. Maksymalna odległość, na jaką wiatr poniósł promieniotwórcze pyły, wynosiła około 500-600 km. Amerykanie w cztery dni po eksplozji podjęli decyzję o natychmiastowej ewakuacji całego atolu, ale dla wielu pomoc przybyła za późno. Nie wiadomo dokładnie, ilu ludzi zginęło lub odniosło poważne obrażenia wskutek opadu. U wielu osób zaobserwowano objawy choroby popromiennej: wymioty, biegunki, utratę włosów, „ślepotę atomową” (uszkodzenia wzroku wywołane promieniowaniem), a nawet poparzenia (w tym wewnętrzne, głównie u dzieci, które połykały „śnieg”).
100 milionów odszkodowań
Atol Bikini składa się z 36 wysepek o łącznej powierzchni 6 kilometrów kwadratowych. W latach 1946-1958 Stany Zjednoczone przeprowadziły tam łącznie ponad dwadzieścia prób z bronią jądrową. Mieszkańcy przeniesieni na atol Rongerik podjęli próbę powrotu na przełomie lat 60. i 70. Okazało się, że przedwcześnie. Gleba została skażona promieniotwórczym cezem, który był wchłaniany przez palmy kokosowe. Chorowali dorośli, częściej niż gdzie indziej umierały tu niemowlęta. Rządowi USA sąd kazał zapłacić Bikińczykom łącznie 100 mln dolarów odszkodowań. Ci, którzy zostali przy życiu, przenieśli się w 1978 roku na wyspę Kili.
W 2010 roku atol został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Próby z bronią jądrową Amerykanie prowadzili nie tylko na Bikini, ale także na atolu Enewetak. W latach 1948-1958 przeprowadzono tam 43 eksplozje. Atol ten ma powierzchnię zaledwie 6 kilometrów kwadratowych i znajduje się 670 km na północny wschód od Mikronezji. Po zakończeniu II wojny światowej na 40 należących do niego wyspach mieszkało zaledwie 140 osób. Toteż Amerykanie uznali atol za znakomite miejsce do przeprowadzenia na nim prób atomowych. Mieszkańców ewakuowano na wyspę Ujelang. Na Enewetak m.in. dokonano 1 listopada 1952 roku pierwszego próbnego wybuchu bomby wodorowej („Operation Ivy”). Aż 10 różnych prób wykonano na wyspie Runit. Stopniowo stała się ona prawdziwym cmentarzyskiem.
Na tej właśnie wyspie postanowiono umieścić materiał radioaktywny z całego atolu Enewetak - w kraterze po wybuchu jądrowym testu „Cactus”, przeprowadzonego w maju 1958 roku. Oczyszczanie rozpoczęto w 1977 roku. Cały proces trwał trzy lata i kosztował około 100 mln dolarów. Ponieważ Stany Zjednoczone próby nuklearne prowadziły także na pustynnym poligonie w stanie Nevada, 1300 ton gleby przywieziono stamtąd do krateru Cactus. Łącznie zmieszano w nim 80 tysięcy metrów sześciennych skażonej gleby pomieszanej z cementem portlandzkim. Krater na radioaktywne odpady miał 110 metrów szerokości i 9 metrów głębokości. Nakryto go kopułą wykonaną z 358 betonowych paneli, każdy o grubości blisko 50 cm. Jej łączna powierzchnia wyniosła 9200 metrów kwadratowych.
W 2013 roku podczas kolejnego badania stanu technicznego kopuły, wykryto, że w betonowych płytach pojawiają się pęknięcia, spowodowane prawdopodobnie przesiąkającą wodą. Badania nie wykazały jednak zagrożenia skażeniem, aczkolwiek teren cały czas jest monitorowany, ponieważ wody laguny otaczającej wyspę mogą dostać się pod kopułę, co doprowadziłoby do skażenia radioaktywnego całego terenu.
Nic dziwnego, iż miejscowi nazywają betonową kopułę „grobowcem”, choć bardziej pasowałoby określenie „tykająca bomba”. Od wielu lat badacze alarmują, że zmiany klimatyczne i powiązane z nimi podnoszenie się poziomu mórz może doprowadzić do katastrofy ekologicznej na gigantyczną skalę. Betonowa kopuła z roku na rok jest w coraz gorszym stanie i w razie zalania, np. podczas tajfunu lub tsunami, istnieje ryzyko uwolnienia do oceanu chronionej przez nią zawartości. Już teraz rozpoznano przypadki rozległego blaknięcia koralowców i śnięcia ryb.
Zarówno Enewetak, jak i Bikini, są częścią Wysp Marshalla, państwa na Oceanie Spokojnym. Podczas II wojny światowej wyspy, w ramach Operacji Flintlock, zostały zajęte w 1944 roku przez Stany Zjednoczone i włączone do Powierniczych Wysp Pacyfiku. W 1979 roku Republika Wysp Marshalla podpisała z rządem amerykańskim układ o wolnym stowarzyszeniu, który wszedł w życie w 1986 roku. Od tej pory Wyspy są niezależnym państwem stowarzyszonym z USA. Na podstawie Rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ z 9 sierpnia 1991 roku zostały one członkiem ONZ.
Wielu mieszkańców Wysp Marshalla cierpi dzisiaj z powodu choroby popromiennej. Problem rekompensat za szkody wywołane przez Amerykanów jest nadal przedmiotem rozmów, ale i sporów prawnych między obydwoma państwami.
Co zrobi Rosja?
Międzynarodowy Dzień Walki Przeciwko Zbrojeniom Atomowym nie jest świętem, które należałoby obchodzić. Ale pamiętać o nim warto nie tylko ze względu na dziś już historyczne, powojenne amerykańskie próby. Od roku, odkąd trwa wojna Rosji przeciw Ukrainie, nie tylko nad zaatakowanym krajem, ale w ogóle nad światem groźba użycia broni nuklearnej wisi. Sam Władimir Putin dba, by wśród mieszkańców Europy ten lęk podtrzymywać. Od czasu do czasu sygnalizuje, że Rosja będzie gotowa użyć broni nuklearnej, chociaż – jak zapewnia wyłącznie w obronie, jeżeli Ukraina naruszy integralność jej granic.
Florian Naumczyk, ekspert Rządowego Centrum Bezpieczeństwa zwraca uwagę, że użycie ładunków większej mocy (strategicznych - 100 razy większych od tych, których użyto w Hiroszimie i Nagasaki, czyli liczonych w tysiącach kiloton, przenoszonych za pomocą rakiet dalekiego zasięgu) byłoby po pierwsze złamaniem pewnego tabu, bo od zakończenia II wojny światowej nikt się na taki krok nie zdecydował. Po wtóre, oznaczałoby w praktyce wybuch światowej wojny jądrowej. Prawdopodobieństwo skutecznego użycia ładunków strategicznych jest dodatkowo mniejsze z tego powodu, że kiedy lecą one do celu, jest czas, by je strącić. System obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej Ukrainy daje takie możliwości. To wszystko niesie nadzieję, że taka broń użyta nie zostanie.
- Przypomnijmy, wybuch bomby atomowej powoduje w kolejności pojawiania się katastrofalne efekty – mówi ekspert. – Pierwszy to impuls elektromagnetyczny, czyli przepięcie powodujące zniszczenie urządzeń elektrycznych znajdujących się w zasięgu tego impulsu. Kolejny to promieniowanie przenikliwe (alfa, beta i gamma oraz neutronowe emitowane z miejsca wybuchu. Trzecim czynnikiem jest fala uderzeniowa, tj. trochę upraszczając, przemieszczający się wał sprężonego powietrza. Wreszcie następuje promieniowanie cieplne oraz pojawiające się czasem dość długo po wybuchu promieniotwórcze skażenie terenu.
Te czynniki oddziałują niezależnie od tego, czy użyta zostanie broń strategiczna, czy nuklearne ładunki taktyczne, którymi Rosja także dysponuje.
- Nie ma jednolitej definicji broni taktycznej – mówi Florian Naumczyk. - Mieszczą się w niej ładunki od jednej kilotony (jedna kilotona to równoważnik wybuchu tysiąca ton trotylu – przyp. red.) do stu kiloton. Jeśli wyobrazimy sobie użycie ładunku o mocy 1/10 tego, jaki został użyty w Hiroszimie (było to poniżej 20 kiloton), to jej zasięg wyniesie od kilkuset metrów do kilometra. Podobny zasięg, rzędu 700-800 m, będą miały fala uderzeniowa i energia cieplna powodująca pożary powstałe po wybuchu takiego ładunku. Wywołane tym samym skażenie promieniotwórcze, czyli pył promieniotwórczy, powstały na skutek eksplozji, przeniesiony zostanie zgodnie z kierunkiem wiatru na odległość około 5 km i szerokość około kilometra. Ale przy ładunku o mocy stu kiloton pył, który za pomocą promieniowania alfa, beta i gamma będzie oddziaływał na organizmy żywe, rozprzestrzeni się już na kilkadziesiąt kilometrów.
Warto się schować
- Zmniejszenie oddziaływania wybuchu powodują wszelkiego rodzaju ukrycia - dodaje Florian Naumczyk. – W bunkrze, a nawet w zwykłej piwnicy, jeśli tylko wytrzyma ona uderzenie fali uderzeniowej, odczujemy promieniowanie przenikliwe i promieniotwórcze skażenie terenu nawet dwudziestokrotnie słabiej niż na otwartej przestrzeni. Drugim sposobem ochrony jest możliwie szybkie opuszczenie terenu, na którym do promieniowania doszło.
Ładunki strategiczne mogą być przenoszone przez samoloty lub rakiety dalekiego zasięgu. Taktyczne może wystrzeliwać np. artyleria wielkokalibrowa (haubice 152 mm) lub pociski rakietowe wystrzeliwane rakietami średniego lub krótkiego zasięgu, a także pociski wystrzeliwane z okrętów podwodnych.
Użycie przez Rosję ładunku jądrowego na Ukrainie może zagrozić Polsce, jeśli moc wybuchu będzie wystarczająca w stosunku do odległości wybuchu od naszej granicy.
- Na szczęście, dominujący kierunek wiatru w Polsce to jest kierunek zachodni, więc obłok promieniotwórczy, gdyby wybuch nastąpił blisko granicy, powinien nas teoretycznie dosięgnąć w minimalnym stopniu – zwraca uwagę Florian Naumczyk. – Ale istotniejsze jest pytanie, po co Rosja miałaby broni nuklearnej używać. Choć nie da się, oczywiście, wykluczyć gestu rozpaczy albo gestu szaleństwa w wykonaniu Putina.
Jego prawdopodobieństwo może rosnąć, gdyby Ukraina za kilka miesięcy biła się z armią rosyjską, używając nowoczesnych czołgów i samolotów, do których Rosjanie nie będą mieli dostępu. I ci ostatni poczuliby się przyparci do ściany.
- Ale tak stawia problem także propaganda rosyjska – zauważa Florian Naumczyk. – Oni chcą, żebyśmy uwierzyli, że tak będzie i odczuwali lęk przed nimi. Natomiast przy całej nieobliczalności kierownictwa wojskowego i politycznego Rosji porusza się ono w rachunku zysków i strat. Ze stratami pewnie liczą się mało. Ale co zyskają na arenie międzynarodowej? Niewiele. Muszą się liczyć z tym, że Indie, Chiny, Brazylia, Argentyna i państwa afrykańskie, które ostrożnie oceniają agresję Rosji na Ukrainę, zmienią gwałtownie front. Bo skoro mocarstwo jądrowe użyło broni atomowej przeciw sąsiadowi, to może to spotkać z jego ręki także inne kraje. Z tym myśleniem, a zwłaszcza z reakcją Chin, Rosjanie muszą się liczyć. W dodatku przez użycie taktycznych ładunków nuklearnych raczej nie wytworzą sobie pozycji do zyskania sukcesu konwencjonalnymi metodami.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze