To był odruch serca - tak o decyzji przyjęcia pod swój dach uchodźców mówią zgodnie małżonkowie Jerzy i Małgorzata Jaskowie z sołectwa Nowa Wieś.
- Widzieliśmy w telewizji, co się dzieje, jak te matki szły z dziećmi, żegnały się z mężami, ojcami. Jak tu spokojnie żyć, jeśli tak blisko nas rozgrywają się takie tragedie. Płakaliśmy, patrząc na te straszne wojenne widoki - mówi pani Małgorzata. - Od razu chcieliśmy im pomóc, nie zastanawialiśmy się, jak się będziemy porozumiewać. Mamy duży dom, dla kilku osób znajdzie się miejsce. W niedzielę przy kościele spotkałam radną Danutę Foryt i powiedziałam jej, że chętnie byśmy kogoś wzięli. W poniedziałek rano mieliśmy telefon z urzędu, czy to nadal aktualne i od razu się zgodziliśmy - dodaje.
Okazało się, że znajomi pani Aliny, Ukrainki, która od kilku dni mieszka u państwa Jasek, pracują w okolicach Strzelec Opolskich. Chcieli ją tutaj sprowadzić, ale nie mieli miejsca, więc pomogła gmina.
- Jestem z Kijowa. Przez pierwsze dwa dni chowaliśmy się z synem w piwnicy, później jednak podjęłam decyzję, że uciekam. Z pomocą przyszli mi znajomi, więc byłam spokojniejsza. Do Lwowa jechałam pociągiem, 27 km przeszłam pieszo. Na granicy stałam cztery godziny, tam czekał już na mnie przyjaciel - opowiada pani Alina.
W Kijowie została jej rodzina m.in. mąż, który jest kucharzem i robi posiłki dla wojska.
- Jesteśmy w stałym kontakcie, tęsknimy za sobą - mówi pani Alina. - Moja bratowa z małą córką też chcą tu przyjechać. Państwo Jasek są chętni, żeby je przyjąć, za co bardzo im dziękuję. Tu jestem o wiele spokojniejsza, lepiej sypiam - uśmiecha się nieśmiało.
Jakby znali się od dawna
Pani Alina nie ogląda telewizji i nie mówi za dużo o tym, co się wydarzyło i nadal dzieje za granicą. Strzelczanie, żeby lepiej się porozumiewać z nowymi lokatorami, odszukali słownik rosyjski z lat osiemdziesiątych.
- Bez znajomości języka byłoby ciężko, ale dajemy radę. Nie mamy żadnych trudności, mimo że nie mówimy po rosyjsku już ponad 50 lat. Trochę też rozmawiamy po polsku, komunikacja nie jest żadnym problemem, dobrze nam idzie - opowiada pan Jerzy.
Obserwując mieszkańców Nowej Wsi i Ukrainy, można odnieść wrażenie, że znają się od dawna, a nie od kilku dni. Bije od nich ciepło, czuć rodzinną atmosferę.
- Bardzo się polubiliśmy, Roman już mówi do mnie dziadziuszku, a Alina ugotowała nam prawdziwy ukraiński barszcz - dodaje z uśmiechem pan Jerzy. - Mamy domek w górach i co roku wyjeżdżamy tam pod koniec marca, wracamy w połowie listopada. Jesteśmy przygotowani na to, że zabierzemy ze sobą Alinę i Romana, i pokażemy im, jak tam jest pięknie.
Państwo Jasek mają już trójkę dorosłych dzieci i wnuki. Niestety, życie się tak potoczyło, że sami przechodzą tragedię.
- Jedna z córek mieszka w Anglii, jest ciężko chora, leżąca. Ostatni raz widzieliśmy się 1,5 miesiąca temu, nie możemy jej sprowadzić do siebie... nie możemy pomóc własnemu dziecku, dlatego pomagamy innym, którzy są w potrzebie - dodają małżonkowie.
30 godzin na granicy
Do Gościńca Jaguś w Staniszczach Wielkich przyjechało kilkanaścioro uchodźców z Ukrainy.
- Zadzwoniła do nas pani dyrektor szkoły i zapytała, czy przygarniemy ich pod swój dach. Mamy sporo miejsca, więc się od razu zgodziliśmy. Każdemu trzeba pomóc, nie wiadomo, co nas jeszcze czeka - mówi Marek Jaguś, właściciel lokalu.
Przed wojną uciekły tutaj matki z dziećmi i choć wszyscy pochodzą z okolic Lwowa, to tu się poznali i teraz tworzą wielką rodzinę. Kiedy 24 lutego na Ukrainie wybuchła wojna, w tamtejszych mediach pojawiło się mnóstwo informacji na temat tego, co się dzieje.
- Włączyłam radio, telewizor, wszyscy mówili o wojnie. Mówiono, że Rosjanie strzelają, że giną ludzie - opowiada z rumieńcami na policzkach pani Luba. Widać, że wspomnienie tego tragicznego dnia na długo pozostanie w jej pamięci. - Bałyśmy się o nasze dzieci, o zdrowie, życie i od razu postanowiłyśmy uciekać - dodaje.
Pani Luba wraz z rodziną spędziła na granicy 30 godzin.
- Nie dostaliśmy nic do picia ani do jedzenia. Wszystko musieliśmy sobie kupić, a z tym był problem... W Staniszczach jesteśmy od niedzieli, 27 lutego - dodaje Ukrainka.
Pani Tanja do Polski uciekła z trójką dzieci w wieku 4, 7 i 15 lat.
- Na miejscu został mój mąż, rodzice i dziadkowie. Dziadek jest już schorowany, babuszka też nie chciała wyjeżdżać, woleli być w domu. Wielu sąsiadów pojechało do Polski, ale właśnie starsi nie chcieli - opowiada kobieta. - W naszym obwodzie na razie jest spokój, ale mówi się, że Białorusini mają ruszyć na obwód wołyński i na Lwów. Nikt jednak nie wie, jak się to potoczy. Kiedy razem z dziećmi w minionym tygodniu przekraczaliśmy granicę, było już spokojniej niż w te pierwsze dni. Wszystko było bardziej zorganizowane. Na początku matki z małymi dziećmi musiały spać w kanałach, dopiero później ustawiono namioty - dodaje.
Panie podkreślają, że zabrały jedynie podstawowe rzeczy, nie miały czasu na spakowanie się. W Staniszczach mają się dobrze - każdego dnia dostają trzy posiłki, a dzieci mogą się beztrosko bawić. Kobiety mają jednak wiele powodów do zmartwień.
- Mamy dach nad głową, możemy się wyspać, a ludzie są dla nas bardzo dobrzy. Nasze ciała są spokojne, ale dusze nie. Każdego dnia kilka razy sprawdzamy, co dzieje się na Ukrainie. Martwimy się o bliskich, którzy tam zostali. Nie wierzymy, że to się naprawdę stało. Że naprawdę mamy wojnę - mówią ze łzami w oczach obie panie.
- Całe życie pracowałam, odkładałam sobie, żeby mieć spokojny byt, a teraz taka tragedia - płacze pani Luba. - Jak długo tu zostaniemy? Najbardziej chciałybyśmy wrócić do siebie, ale to tylko Bóg wie, co będzie dalej - dodaje zapłakana i unosi wzrok do góry...
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze