Małżonkowie pochodzą z województwa lubelskiego. Mieszkali w jednej miejscowości 300 metrów od siebie - rodzina pana Eugeniusza wybudowała tam dom.
- Poznaliśmy się na weselu, ja przyszłam ze swoim kolegą, Eugeniusz ze swoją koleżanką, ale przez dłuższy czas bawiliśmy się sami. Później były kolejne wesela i tak zaczęliśmy się spotykać, ale to też nie tak często. Ja studiowałam, byłam cały tydzień poza domem, wracałam tylko na niedziele. I to był czas dla nas - wspomina pani Krystyna.
- Fajnie wtedy było - uśmiecha się pan Eugeniusz. - Wspólnie chodziliśmy na zabawy, kupiłem motorek, później syrenkę. Nie mieliśmy telefonów komórkowych, ze stacjonarnymi również bywało ciężko, dlatego kiedy już się spotykaliśmy, musieliśmy wykorzystać ten czas na maksa - dodaje.
PIERŚCIONKI Z OPÓŹNIENIEM I DOŻYNKI
Para była ze sobą trzy lata, zanim pan Eugeniusz postanowił się oświadczyć.
- Pamiętam, jak przyszedł do mnie ze swoimi rodzicami i prosił o moją rękę. Ale pierścionka nie dostałam od razu, bo był problem ze złotem - mówi małżonka. - Podobnie było z obrączkami, dostaliśmy je dopiero dwa tygodnie po ślubie. Wcześniej mogliśmy jedynie kupić ją dla mnie, ale nie chciałam, bo pragnęłam, żebyśmy dostali je oboje w tym samym czasie - dodaje.
Ówcześni narzeczeni wzięli ślub 26 grudnia 1971 roku. Dlaczego akurat w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia? Ponieważ sporą część rodziny stanowili nauczyciele i wtedy mieli dzień wolny od nauki. Młodzi do ślubu jechali bryczką.
- U nas w wiosce praktykowano taki zwyczaj. Konie były ładnie ubrane, nasze siedzisko również było odpowiednio przygotowane. Mieliśmy już syrenę, ale nie chcieliśmy jechać samochodem, tylko tak jak inni goście. Za nami było kilka wozów - mówi pani Krystyna.
RZEŹNIK I DOŚWIADCZONA KUCHARKA
Po ślubie w kościele małżonkowie i ich goście pojechali na wesele. Te nie odbyło się jednak tak jak w dzisiejszych czasach na sali w restauracji, tylko w domu. Trzeba było wynieść wszystko z pokoi, pożyczyć krzesła i ławy od sąsiadów...
- Już kilka dni wcześniej piekło się ciasteczka, później ciasta. Przychodził też rzeźnik, który zabijał świniaka i cielaka, robił wędliny, wyroby. Na weselach nie było tylu dań, ile teraz, ale nikt nie był głodny. Przy gotowaniu pomagały sąsiadki, ale jedna z kucharek musiała być bardziej doświadczona, żeby wszystko dobrze wyszło - opowiada pan Eugeniusz.
Małżonkowie wspominają, że przed ślubem każdy mieszkał u siebie. Następnie młody pan przyjeżdżał do młodej panny do domu, rodzice udzielali błogosławieństwa i wszyscy udawali się do kościoła.
- Jeżeli młodzi mieszkali u kobiety, to całe wesele było u mężczyzny. Dopiero na drugi dzień, po wspólnej zabawie, cała ekipa przenosiła się do tego domu, gdzie małżonkowie mieli zamieszkać, czyli w naszym przypadku do mnie. Ponieważ ja byłam najmłodsza z rodzeństwa, to jeszcze przed ślubem rodzina wyprawiła nam tzw. dożynki. Była to wspólna wesoła zabawa, na której m.in. składało się podziękowania rodzicom - wspomina pani Krystyna.
Para ma jedynie dwa wspólne ślubne zdjęcia, bo fotograf źle założył film do aparatu.
NAJPIERW STRZELCE, PÓŹNIEJ SZYMISZÓW
W 1975 roku pan Eugeniusz przyjechał do Strzelec. Wcześniej przyjechał tu już jego kuzyn i brat. Choć oboje małżonkowie mieli pracę, chcieli zmian, dlatego zdecydowali się wyjechać.
- Ciągnęło nas do miasta, a jako że dla pracujących w cementowni były mieszkania, przyjechaliśmy. Najpierw mąż, później ja z dziećmi - wspomina pani Krystyna. - Na Rybaczówce mieliśmy działkę ogrodową, ale okazało się, że wychowani na wsi, chcemy na stałe zamieszkać właśnie we wiosce. Pojawiła się szansa, żeby kupić działkę w Szymiszowie Osiedlu i się zdecydowaliśmy - dodaje.
Do Strzelec przyjechali również rodzice pani Krystyny, którzy zajmowali się wnukami. Dzięki temu para mogła pracować i... budować dom.
- Sami go wybudowaliśmy, pomagali nam też bracia. Murarz był u nas jeden dzień - śmieją się małżonkowie.
- Budowaliśmy popołudniami, podczas urlopów. Łopatą wrzucałam piasek do betoniarki i gotowy beton wylewałam na taczkę. Bloczki też robiliśmy sami. Nawet w niedzielę przejeżdżaliśmy tutaj wypić kawę, zobaczyć postępy pracy i zaplanować kolejny tydzień - mówi pani Krystyna.
- Teraz ludzie mają się dobrze, bo mogą kupić cegły, my mieliśmy wtedy duży problem. Jak zapisaliśmy się w Suchej w cegielni, to dwa lata musieliśmy czekać - dodaje pan Eugeniusz.
50 LAT JAK JEDEN DZIEŃ
Pani Krystyna przez wiele lat uczyła w szkole podstawowej w Suchej, a pan Eugeniusz, kiedy przestał już pracować w cementowni, założył własną działalność. Małżonkowie śmieją się, że dopiero od kiedy przeszli na emeryturę, mają czas dla siebie.
- Na początku zawsze jest miłość, później pojawiają się wspólne marzenia i plany na przyszłość. I kiedy zaczyna się je realizować, to wszystko inne idzie na bok, nie ma czasu na zwady i kłótnie. Trzeba się skupić na rodzinie i określonym celu, którym u nas była budowa domu. A kiedy uda się coś razem zrobić, to jest wspólny sukces, a jak jest sukces, to jest jeszcze lepiej - mówi pani Krystyna.
- Nie ma recepty na wspólne życie, ale trzeba być optymistą, trzeba czasem ustąpić, czasem przekonać do swoich racji - dodaje pan Eugeniusz.
- Mój mąż ma w sobie coś takiego, że bardzo szybko potrafi rozładować napiętą atmosferę. Wystarczy, że coś powie i jest od razu lepiej. I tak od ponad 50 lat jest nam razem dobrze i tak sobie wspólnie żyjemy - uśmiecha się kobieta.
Komentarze