Domu Swaczynów w Błotnicy Strzeleckiej Tragedia Górnośląska dotknęła po raz pierwszy w formie dwujęzycznego – napisanego po rosyjsku i po niemiecku – obwieszczenia. Wzywało ono mężczyzn, i to pod karą śmierci, by stawili się do przymusowej pracy.
- Ojca zabrano do obozu w Łabędach, gdzie pracował przy demontażu tamtejszych zakładów wojskowych. Mężczyznom zapowiedziano, że kiedy skończą tę robotę, pojadą - przynajmniej niektórzy - z zagrabionymi przez Rosjan maszynami na Wschód i tam będą je ustawiać – opowiada Józef Swaczyna. – Oczywiście, nie mogę tego pamiętać, nie było mnie jeszcze na świecie, ale z opowiadania mamy wiem, co się wtedy działo.
Przechowuje do dziś listę mieszkańców Błotnicy, których razem z ojcem zabrano. – Przekazał mi ją przed laty prof. Edmund Nowak, ówczesny dyrektor Centralnego Muzeum Jeńców Wojennych w Opolu – Łambinowicach – mówi.
Co drugi dzień 50 km pieszo
- Matka co drugi dzień chodziła do ojca pieszo, tylko czasem zdarzało się, że ktoś ją podwiózł – kontynuuje opowieść starosta strzelecki. - To był kawał drogi. Do Pyskowic 19 kilometrów, kolejne 7 km do Łabęd. I tyle samo z powrotem. To było niedługo po froncie. Mama bała się. Dla bezpieczeństwa zabierała ze sobą mojego starszego, wtedy 9-letniego braciszka. Razem przemierzali około 50 km.
Odwiedzin w obozie nie było, ale na podanie jedzenia przez ogrodzenie strażnicy najwyraźniej przymykali oko. Więc żona z synem zanosili jajka, chleb, jak się udało także kawałek mięsa czy naczynie z zupą.
- To na pewno nie było bezpieczne, choć mama opowiadała nam to po latach dość lekko, starała się nie tworzyć klimatu grozy – przyznaje Józef Swaczyna.
O tym, że demontaż w Łabędach zakończy się dla internowanych na pewno podróżą „krowiokiem”, czyli bydlęcym wagonem na Wschód, Georg Swaczyna dowiedział się od rosyjskiej lekarki. Nie czeka bezczynnie na takie dopełnienie się losu. Ucieka z obozu i kieruje się w stronę domu. Niestety, rodzinne szczęście trwa krótko.
- Do domu przyszedł miejscowy kapuś i przyprowadził dwóch Rosjan – relacjonuje opowieść mamy Józef Swaczyna. – Niedługo przed nim odwiedziła nas córka donosiciela i zapowiedziała, że ojciec nie ma się co ukrywać, bo Rosjanie już po niego idą. On to usłyszał w sąsiednim pokoju, ale czasu wystarczyło już tylko na skok przez okno. Zdążył się jeszcze położyć między płotem i grządką z „wieprzkami”, czyli z agrestem i zastygnąć bez ruchu.
Żona przekonywała Rosjan, jak umiała, że mąż z obozu nie wrócił i – o ile ona wie – został wywieziony razem z maszynami na Wschód. Potwierdziła, że został trzy miesiące temu zabrany, ale gdzie jest teraz, ona nie wie. I prawie się jej udało. Sowieci byli gotowi sobie pójść. Ale nadgorliwy donosiciel wszedł gdzieś na płot i z góry zobaczył ukrytego wśród krzewów mężczyznę. Zawołał Sowietów z powrotem. Teraz już los rodziny wydawał się przesądzony. Padła komenda „pod stienku” i małżeństwo Swaczynów ustawiono przed szopką na rozstrzelanie.
I wtedy Klara Swaczyna zagrała va banque. Oświadczyła Rosjanom, że dzieci nie zostawi. Jak rodzina ma zginąć, to cała. Stawia obok męża i siebie 9-letniego syna, 5-letnią córkę, a jej najmłodszego półrocznego braciszka bierze na ręce.
- Ci Rosjanie, którzy przyszli po ojca, do dzieci nie chcieli strzelać – mówi Józef Swaczyna. – Ale mama nie dała ich sobie wyrwać. Ktoś pobiegł po rosyjskiego oficera. Ten musiał być dobrym człowiekiem, bo nie tylko całą rodzinę ułaskawił od śmierci, ale i potem przynosił mamie – skoro w domu było małe dziecko – mleko. Ojca tak do końca od kary nie udało się uchronić. Po raz kolejny trafił do obozu. Tym razem w Sławięcicach. Był tam co najmniej pół roku. A może i parę miesięcy dłużej.
Jaki był jego obozowy los, do jakich prac był wykorzystywany, jak wyglądało traktowanie i żywienie więźniów pan starosta nie wie. Można się tylko domyślać, że ojciec ani żonie, ani starszym dzieciom o tym nie opowiadał. Do jego zwolnienia – podobnie jak innych mężczyzn z okolicy - przyczynił się ówczesny starosta nazwiskiem Nowak.
- Mówiono o nim, że był Ślązakiem z Chorzowa – opowiada Józef Swaczyna. - Zabiegał u władz sowieckich by internowani mężczyźni z mojej wioski i z okolicy mogli wracać do rodzin. Trzeba było uruchamiać „Wapienniki”, „Agromet” i inne zakłady, a nie było komu pracować. Mężczyźni z wojny jeszcze nie zdążyli przybyć, wielu przebywało w obozach jenieckich. Ojciec wrócił. Ja w 1950 roku przyszedłem na świat. Ale na zdrowiu taty te pobyty w dwóch obozach odcisnęły się mocno.
- Podejmował różne prace, lecz pełnego zdrowia już nigdy nie odzyskał. Urodzony w 1913, w 1955 roku – mając zaledwie 42 lata - zmarł na serce. Prawdopodobnie stres i przepracowanie zrobiły swoje. Odszedł zbyt wcześnie, bym mógł go pamiętać. Nie nacieszyłem się nim wcale. Jedyny obraz ojca, jaki mam pod powiekami, to jest widok jego ciała w prosektorium, do którego zabrała mnie moja chrzestna – wspomina.
Graf wyjechał, powstał pegeer
Dla rodziny zaczął się wyjątkowo ciężki czas. Mama przyszłego starosty musiała poradzić sobie sama nie tylko z wychowaniem czwórki dzieci, ale i z zapewnieniem im dachu nad głową i wykształcenia.
- Wcześniej mieszkaliśmy w majątku grafa Posadowsky’ego-Wehnera - bo ojciec tam pracował, pomagała też mama i jej siostra – relacjonuje pan Józef Swaczyna. – Hrabia wyjechał dosłownie na dzień przed nadejściem frontu. Żegnając się z pracownikami, zostawił wszystkie drzwi otwarte, pozwolił zabrać dobytek. Ponieważ nie mógł w tym trudnym zimowym czasie wciąć mamy w podróż, był gotów ją zastrzelić. Uznał, że zrobi to sam bardziej miłosiernie niż Rosjanie. Ludzie nie dali jej zrobić krzywdy. Ukryli ją. Zmarła naturalną śmiercią dużo później, już w latach 50. i została pochowana na centawskim cmentarzu przy kościele, gdzie do dzisiaj spoczywa. Po wojnie posiadłość stała się pegeerem. Duch grafa długo się tam najwyraźniej unosił, w sobotę odbywało się w majątku wielkie zamiatanie.
- Kto w pegeerze nie pracował, musiał mieszkanie opuścić - dodaje. - Ten los także nas dotknął. Mimo to w piątej, szóstej klasie chodziłem tam pracować, np. przy zbiorach rzepaku. Dostawaliśmy nieźle w kość. Robota zaczynała się o czwartej rano. Dzisiaj nikt by się nie odważył zatrudniać dzieci i to jeszcze tak wcześnie. Zbieraliśmy też len. Liczył się każdy grosz. W 1953 roku rodzice kupili niewielki dom, a już po śmierci ojca, mama rozpoczęła budowę – z myślą o dzieciach – większego budynku.
Mama była niesłychanie zapobiegliwa, zaś dzieci pomagały jak umiały. Szczęśliwą okolicznością było to, że rodzina mieszkała blisko dworca.
- Z okolicznych wiosek ludzie dojeżdżali na pociąg rowerami, które zostawiali u nas, płacąc złotówkę za dzień. To był niezły grosz. Kiedy wracali, trzeba im było rowery wydać - wspomina starosta.
- Od 14. roku życia wstawałem „do rowerów” o 4.00, o 5.00 i o 6.00 – precyzuje. – Każdy pojazd trzeba było przyjąć. Wiedziałem dokładnie, który z około 150 rowerów do kogo należy. Pojawiały się też motorowery. Po szkole wracałem ze Strzelec Opolskich jak najprędzej, bo o 15.15 przyjeżdżali z Łabęd pierwsi nasi „klienci”. Rowery ustawiałem na rowie jeden obok drugiego, zaczepiając je pedałami jeden o drugi. Z czasem nauczyłem się, kto się z pociągu najbardziej spieszy i trzeba mu rower ustawić na początku rzędu. Kolejna grupa przyjeżdżała o pół do piątej, a ostatnie niedobitki docierały do nas godzinę później. Kiedy już jako dorosły sam budowałem w Jemielnicy dom, przyjeżdżałem do mamy około 23.00, żeby ona nie musiała wstawać, a wracający z drugiej zmiany też mogli rowery odebrać.
Tragedia Górnośląska Józefowi Swaczynie odebrała ojca, ale może trochę w zamian dostał od losu szczególną więź z mamą.
- Miałem ubogie dzieciństwo, ale bardzo szczęśliwe – wspomina. - Mamę noszę szczególnie w sercu. Ona przechodziła wszystkie życiowe ścieżki ze mną. Byłem najmłodszy i - co tu kryć - byłem jej ulubieńcem. Po niemiecku ktoś taki nazywa się Liebling. Pamiętam, jak chodziliśmy do szkoły, dyskretnie nas dopingowała. Dom bez ojca był biedny. Przypominała nam często, że to od nas, od tego, co będziemy umieć, zależy, czy się z tej biedy wydobędziemy.
Matka była stanowcza i czuła
Józef Swaczyna przyznaje, że zawsze mu ojca brakowało. I miał świadomość, że z nim byłoby rodzinie lepiej. Choć mama zastępowała go, jak tylko umiała.
- Potrafiła być stanowcza i twarda. Jak było trzeba, to ona w domu zabijała – nie brat, który był rzeźnikiem – koźlątko, gęś czy kurę – mówi. – Ale jednocześnie była wrażliwa na nasze dziecięce potrzeby, wrażliwość i lęki. Dbała o mnie bardzo, także wtedy, gdy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Mieszkaliśmy po sąsiedzku z inną rodziną, też z gromadką dzieci. W tamtym domu najstarsza córka miała tyle lat, co ja. Zrozumiałe, że bawiliśmy się razem. Kiedy nadjeżdżał pociąg i sąsiad wracał do domu, mama wolała mnie z podwórka. Po 10-15 minutach mogłem tam wrócić. W końcu spytałem, czemu mnie woła do domu. Wytłumaczyła mi, że nie chciała, żeby mi było żal patrzeć, jak dzieci sąsiada lgną, tulą się do swego ojca, a ja... siedziałem wtedy sam na rowie.
Przy całym niedostatku Klara Swaczyna miała swoją dumę. Rodzina uprawiała jakiś hektar pola. Józef szybko nauczył się paść kozy i barana ale mama nigdy dzieci nie posyłała, nie godziła się, żeby się najmowały u bogatszych gospodarzy za parobków.
- Była prostą, pracowitą i bardzo silną kobietą. Kiedy w latach 60. budowaliśmy dom, nie miała problemu z tym, by zarzucić na plecy worek cementu. Jak jeździliśmy z beczką do stawu po wodę, to dwóch nas ciągnęło, a mama pchała – wspomina starosta. - Miała twarde zasady. Siostry żaden z braci nie mógł dotknąć, mowy nie było, żeby ją uderzyć albo popchnąć. Mój brat tydzień przed weselem przyjechał trochę podpity, bo robił kawalerskie i siostrę popchnął, kiedy mu przygadała. Mama akurat grzebała haczykiem w piecu i niewiele myśląc przejechała mu tym haczykiem przez buzię. Szedł do ślubu kontuzjowany. Ale nikt z nas nie miał już nigdy w życiu wątpliwości, że kobiecie należy się szacunek.
Józef Swaczyna był jednym z niewielu dzieciaków, które w dniu Pierwszej Komunii Świętej z Błotnicy Strzeleckiej do kościoła w Centawie jechał konnym landauerem pana Knopka, a nie autem. Był rok 1960. Żona milicjanta z synkiem Ryszardem (był rówieśnikiem Józefa) szła pieszo na tę samą uroczystość.
- Mama kazała się furmanowi zatrzymać i Rysiek pojechał z nami - wspomina. - Na drugi dzień w szkole dzieci się chwaliły, ile pieniędzy dostały. Padały kwoty 600-700 zł. Ja dostałem siedemdziesiąt - 50 zł od ołpy, czyli od dziadka i 20 zł od siostry mojej ołmy. Więcej gości nie było. Jak koledzy pytali: Józik, a tyś wiela dostoł? Powiedziałem, że 600. Chciałem moją biedę schować.
- W podstawówce kłopotów z nauką nie miałem - opowiada starosta. - Mama pozwoliła mi się uczyć dalej, ale najpierw kazała zdobyć zawód, więc zacząłem od zawodówki. Trochę się tam nudziłem, bo byłem z wiedzą dalej niż chłopcy z Kieleckiego, którzy chodzili ze mną. Dopiero potem mogłem ruszyć do Opola po nauki. A ona zawsze była zainteresowana, jak poszło w szkole, czy zdałem egzaminy. Cieszyła się każdym dobrym wynikiem. Miałem 33 lata, kiedy zmarła. Był rok 1983. Wcześniej ani przez chwilę nie miałem poczucia, że mnie w jakiejś sytuacji opuściła. Przez siedem lat, jak byłem żonaty, przyjeżdżałem do niej co tydzień. Chciała, żebym to ja narąbał drewna i inne domowe roboty wykonał. Brat i siostra mieszkali blisko, a mama czekała na mnie. Byłem Lieblingiem do końca. Dopóki siostra i dwaj bracia żyli, zawsze mi to trochę wypominali.
Starosta strzelecki nie ukrywa, że nigdy nie opuszcza łambinowickich obchodów rocznicy Tragedii Górnośląskiej. Od lat Związek Niemieckich Stowarzyszeń w Polsce zaprasza na nie w ostatnią niedzielę stycznia. Najpierw do tamtejszej świątyni, a potem na cmentarz ofiar powojennego obozu.
- Ale jeżdżę do Łambinowic także latem i wczesną jesienią, kiedy upamiętnia się tam przetrzymywanych w Lamsdorf powstańców warszawskich, jeńców brytyjskich, rosyjskich i innych narodowości – podkreśla pan Swaczyna. - W moich oczach oni wszyscy są niewinnymi ludźmi, którzy zasługują, by ich uczcić. Oni też się tam nie prosili. Są ofiarami historii. Także ofiarami tych, co tę wojnę wywołali.
Tragedia Górnośląska
Tym pojęciem opisuje się działania sowieckich żołnierzy w czasie przechodzenia frontu oraz komunistycznej administracji w latach 1945-1953 skierowane przeciwko ludności cywilnej na Śląsku. Na te akty terroru składają się m.in. morderstwa dokonywane na starcach, kobietach i dzieciach, gwałty na kobietach, wywózki do pracy przymusowej na Wschód, zamykanie w tzw. powojennych obozach pracy. Kto bronił żony czy córki, był zabijany. Ginęli również księża stający w obronie kobiet lub próbujący mediować z sołdatami. "Polowania na popów" były znaczącą częścią tamtej zbrodni. Akcja odwetowa zasadniczo była wymierzona w śląskich Niemców, ale dotykała także m.in. członków Związku Polaków w Niemczech i robotników przymusowych.
Tragicznym wymiarem ówczesnych represji były przymusowe deportacje do pracy w ZSRR. Liczby wywiezionych sięgają w niektórych opracowaniach nawet 90 tysięcy pokrzywdzonych. Tylko niewielki odsetek z nich przeżył pobyt na nieludzkiej ziemi. Ostatni z internowanych zostali zwolnieni do domu dopiero w 1950 roku. Często wracali schorowani, z poważną traumą, która nie ustawała zwykle aż do śmierci.
Obraz przemocy na Śląsku dopełniał masowy demontaż urządzeń przemysłowych. Zatrudniano przy nim internowaną ludność miejscową i jeńców. Nadzorcami byli żołnierze radzieccy. Przykładowo huta "Małapanew" w Ozimku straciła 200 obrabiarek, 6 pieców elektrycznych, 30 maszyn formierskich i 100 silników. W Zabrzu zdemontowano w całości największą i najnowocześniejszą elektrownię na Śląsku. Podobny los spotkał elektrownie w Blachowni, w Kędzierzynie, w Miechowicach i w wielu innych miejscach.
Czytaj wszystkie najważniejsze informacje z powiatu strzeleckiego. Kup aktualne e-wydanie "Strzelca Opolskiego"!
Komentarze